Imperialny stout leżakowany w beczce i w dodatku przeżarty przez Bretty. Czego więcej może chcieć piwny freak?
Hades Gone Wild. Odkąd tylko browar Olimp podał informację o tym piwie, Polskę zalała fala śliny wyciekającej z ust piwoszy. Już podstawowa wersja Hadesa cieszyła świetnym aromatem i zapachem, więc po edycji leżakowanej w dębowej beczce po winie i to w dodatku refermentowanej przez dzikie drożdże, można było oczekiwać prawdziwej orgii.
O tym, jak powstał ten niezwykły trunek, rozmawiałem z piwowarem, Marcinem Ostajewskim, którego udało mi się dopaść podczas Warszawskiego Festiwalu Piwa. Odsyłam was do tej rozmowy, byście lepiej poznali kulisy całego przedsięwzięcia.
PRZECZYTAJ WYWIAD Z MARCINEM OSTAJEWSKIM
Wyjątkowe piwo wymaga specjalnej degustacji, dlatego zaprosiłem do siebie dobrego zioma, Konrada, który tez niejedno już w życiu wypił, by razem ze mną przekonał się, co w Hadesie piszczy. Nasze nie-piwne Kobiety zadowoliły się kawą i herbatą, my zaś bez zbędnych ceregieli i nabożeństw (no dobra, krótkie się odbyło – patrz fota) odpaliliśmy Hadesa. Zleciał kapsel, wyskoczył korek i fruuuu – napój zawitał do zgrabnego teku.
ZAPACH
To doprawdy niesamowite, ile tu się dzieje! Właściwie za każdym zaciągnięciem wychwytywaliśmy nowy aromat, a wraz z ogrzaniem piwa uwalniały się kolejne. Pierwszą nutą, którą wyczułem (jeszcze z butelki), był szampan. Po przelaniu do szkła przemienił się w bardziej szlachetne wino.
Po chwili łatwiej było wyłapać owoce, które zgromadził w sobie Hades: śliwki, rodzynki, odrobinę wiśni. Kolejna z teku wylazła wanilia, czyli dziecię spoczywania trunku w beczce przez pół roku. Zaraz za nią przez nos przemaszerowało kakao, które zdominowało także resztki piwa pozostałe w butelce.
Dopiero po ogrzaniu w aromacie pojawiła się stajenna dzikość, taka słodko-cierpka, amoniakowa. A później… aromaty wirowały niczym na ruletce. Co niuch, to wyczuwałem inne. Mówiąc krótko – zapach to zdecydowanie najefektowniejsza składowa Hades Gone Wild.
WYGLĄD
W tej materii nic mnie nie zaskoczyło – zresztą nie miało prawa. Piwo miało czarny kolor, z subtelnymi ciemnobrązowymi przebłyskami. Pokrywała je dość mizerna, jasnobrązowa piana, ograniczająca się właściwie tylko do krążka na skraju płynu i szkła. Trzeba jej jednak oddać trwałość i przyzwoity lacing.
SMAK
Jeśli coś zawiodło mnie (choć to zdecydowanie zbyt mocne słowo) w zdziczałym Hadesie, to smak. Liczyłem na bardziej wyrazistą czekoladowość, którą można było bez problemu wyłapać w wersji podstawowej. W leżakowanej kakao pojawia się przede wszystkim na finiszu, stanowiąc uzupełnienie goryczki, ale w poprzednich akordach nieco go brakuje.
Dominują bowiem pochodne dobrego utlenienia oraz estry. Od pierwszego łyku dzikiemu RISowi z Olimpu bliżej jest raczej do wytrawnego wina, niż piwa, a wrażenie to potęguje lekko ściągające, garbnikowe odczucie w ustach oraz minimalne wysycenie, a właściwie jego brak.
Pierwszy akord Hades Gone Wild objawia się suszoną śliwką, wspartą wanilią. W drugim przelatuje laktoza i minimalne akcenty palone. Finisz to z kolei mieszanka kwasku, dzikości oraz przyjemnego pieczenia w przełyk, które przypomina, że podczas warzenia HGW użyto papryczek chilli.
PODSUMOWANIE
Hades Gone Wild nie zawodzi. Trunek z Olimpu to prawdziwa karuzela doznań, zaskakująca przy każdym zbliżeniu nosa oraz przelaniu piwa do gardła. Piłem już lepsze, bardziej ułożone alkohole, ale chyba żaden z nich nie pachniał tak, hmm, wszechstronnie. Browarowi Olimp gratuluję znakomitego dzieła!
PS: odpowiadając na pytanie z leadu – piwny freak może chcieć jeszcze wild baryle wine, choć obawiam się, że to już mogłaby być lekka przeginka.