Drzewiej… czyli przemyślenia znad Simcoe IPA

Zajmuję się piwem raptem kilka lat, ale już teraz łapię się na syndromie kombatanta. Drzewiej może nie było lepiej, ale na pewno przyjemniej. Przynajmniej dla mnie.

Żyjemy w najlepszych czasach dla polskiego piwowarstwa od zakończenia II wojny światowej. Browary rosną jak grzyby po deszczu, zaś za otwieranie kontraktów porywają się kolejni piwowarzy domowi. Półki sklepów uginają się od nowości (w 2017 r. było ich przeszło 1500), a i znanych, wyrobionych marek nie brakuje.

Co więcej, żeby dostać piwo rzemieślnicze nie trzeba jeździć na drugi koniec województwa. Praktycznie w każdym nieco większym mieście znajdzie się przynajmniej jeden punkt z kraftem. A jak się dobrze poszuka, to i jakaś knajpa chętnie zaserwuje nam coś spoza koncernowej palety.

Polskie browary warzą wszystko i w dodatku coraz lepiej. RISy czy kwasy na bardzo wysokim poziomie przestałby być tylko mokrym snem geeka. Właściwie każda wizyta w sklepie specjalistycznym kończy się kupnem takowego i to made in Poland. A i perełek z zagranicy nie brakuje. Importerzy sprowadzają do nas cudeńka z całego świata, a czego nie uda się im, to zdobywają geecy, chętni do późniejszych wymian za inne trudno dostępne wywary.

Trudno więc wymarzyć sobie, by było lepiej. A jednak nachodzą mnie w życiu takie chwile, gdy tęsknię za czasami minionymi. Ostatnio takowa dopadła mnie, gdym sączył IPA Single Hop Simcoe z AleBrowaru. Pamiętacie jej pierwowzór?

Saint No More Single Hop Simcoe i inne

To był grudzień 2013 roku i druga odsłona cyklu Saint No More, który do tej pory towarzyszy nam przed świętami. Mało kto – z przeciętnych fanów nowofalowego piwa – wiedział co to w ogóle oznacza „Single Hop Simcoe”, ale brzmiało zajebiście.

Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy czekałem na wieści, kiedy piwo wyjedzie z browaru, a później – kiedy pojawi się w najbliższym mi sklepie specjalistycznym. Fejsbuk hulał wtedy jeszcze umiarkowanie, nie wszyscy prowadzili profile regularnie, nikt nie myślał o odkładaniu butelek, choć nawet ze zgarnięciem popularnego IPA mógł być problem.

I ta radość, gdy jednak udało się kupić trunek, na który się polowało. A później powolna celebracja wieczorem, w domowym zaciszu, okraszona próbą wyłapania najdrobniejszych niuansów. Liczba nowości pozwalała nam onanizować się smakiem i aromatem każdego piwa, więc skłonni byliśmy godzinami rozkminiać jeden wywar. Zwykłą cholerną IPĘ, których dziś mamy na pęczki. Pewnie nawet wtedy nie jakoś specjalnie zachwycającą, ale unikatową. A z racji umiarkowanego punktu odniesienia, w naszym odczuciu wybitną. Gorzką, aromatyczną, godną biegu do sklepu tuż po pracy i wydania tych 8 czy 9 zł.

Zresztą takich piw było o wiele wiele więcej. Ba, na początkowym etapie piwnej rewolucji można w ten sposób napisać o każdym produkcie. KAŻDYM! Że wymienię totalnie przypadkowo: Pacific z Artezana, Imperator Bałtycki z Pinty, Kejter z SzałPiw, pierwsze Podróże Kormorana, Dwa Smoki z Pracowni. Jaraliśmy się nawet Ursą Maior czy – trochę później – pierwszymi warkami Doctora Brew, a więc dziś „browarami wyklętymi”.

Wtedy jednak – jakom rzekł – jakość miała drugorzędne znaczenie, gdyż nie mieliśmy takiego punktu odniesienia, jak dzisiaj. Nie twierdzę oczywiście, że taki stan rzeczy uważam za jedynie słuszny. Podobała mi się jednak ta ekscytacja i dyskusje na browar.bizie. Dziś nawet o najbardziej wyczekiwanych RISach BA nie rozmawia się tyle, co wtedy o Weizenbockach czy Witbierach.

Niezapomniane imprezy

Choć dzisiejsze festiwale stanowią (w większości) przykład świetnej organizacji, przyciągają dziesiątki odwiedzających i wystawców, kuszą dodatkowymi atrakcjami, to jednak ja wciąż najlepiej wspominam imprezy mniejsze lub zupełnie niepiwne, którymi podniecaliśmy się jak największym świętem.

Do tych pierwszych zaliczam przede wszystkim premiery piw. Jak napisałem wyżej, każda była świętem, ale niektóre z nich zapadły fanom kraftu w pamięć na zawsze. Nawet jeśli w nich nie uczestniczyli. Na pełnym splendorze działał wtedy AleBrowar i zresztą między innymi dzięki takim premierom, jak ta piwa Brown Foot w pubie Lawendowa 8 w Gdańsku, mówiła o nim cała piwna Polska. Jeśli nie wiecie o czym mówię, rzućcie okiem na filmik.

Przywołany już Doctor Brew także nie szczypał się w tańcu i od początku działalności mocno stawiał na marketing. Piwo Cascade IPA miało premierę na eleganckiej imprezie w jednym z pomieszczeń Browaru Mieszczańskiego we Wrocławiu. W tym samym miejscu, tyle że na wydarzeniu zdecydowanie bardziej okazałym, bo festiwalu Europa Na Widelcu, Panowie zaprezentowali Australian Weizenbocka i American Witbiera, a na scenie o piwie mądrzył się Robert Makłowicz, którego dziś ciężko uznać, za autorytet w temacie. Ja pamiętam tę imprezę także z tego powodu, że wtedy poznałem Kopyra. Wtedy jarałem się tym faktem, jak nasz pies widokiem szynki. 😉 O, tutaj znajdziecie mój materiał z wydarzenia.

I znów – takich eventów było na pęczki w każdym mieście, a my – geecy – łaziliśmy po knajpach dla jednego tylko piwa i dla tych kilku chwil, które mogliśmy spędzić w towarzystwie osób znanych nam tylko z sieci. Pogadać, przybić piątkę, strzelić fotkę, która w owym czasie, serio serio, była artefaktem.

Degustacje dla smaku

Początkowe lata piwnej rewolucji niosły ze sobą – a przynajmniej tak mi się wydaje – kaganek oświaty w temacie odpowiedzialnego spożywania alkoholu. Czytaj: nie upijania się. Piwna brać, w moim odczuciu, naprawdę konsumowała piwo wyłącznie dla poznania nowych smaków, aromatów, czy w ogóle stylów. Upicie się naprawdę było traktowane jako faux pas, bo przecież tym miał się również świat kraftowy od nie-kraftowego, że nie pijemy po to, by zetrzeć sobie ryj.

Dość szybko ten aspekt został zaniedbany i – co stwierdzam z lekką nutą przykrości – obecni beergeecy (nie, żebym był bez winy) w znacznej mierze różnią się od pozostałych spijaczy piwa jedynie tym, że przed wprowadzeniem się na inny poziom świadomości, chwilę pocmokają nad pokalem i sporządzą notatkę, tudzież wrzucą ocenę na Untappd/Ratebeer. Nie ukrywam, że mierzi mnie to, acz taka już widać nasza polska natura, że umiarkowanie nie jest naszą mocną stroną, niezależnie od pobudek.

**

Oczywiście nie jest tak, że narzekam na obecne czasy, ani nie postuluję powrotu do romantycznego oblicza naszej pasji, wszak wiem, że to niemożliwe do osiągnięcia. Chcę jeno Wam, osobom, które weszły w świat kraftu stosunkowo niedawno, uświadomić, że kiedyś też było fajnie. Bez RISów, Barrel Ejdży, wymianek, dostępności, za to z małymi imprezami, pełnym zaangażowaniem i wspólnotą, której obecnie mi brakuje. To se ne vrati. Ale może to i dobrze, bo mamy za czym tęsknić. A tęsknota sprowadza nasze biznesowe odloty na ziemię.
Soundtrack: W owym czasie słuchałem muzyki jak szalony, wszak był li to mój zawód. Pragnę przypomnieć taki oto utwór z tego okresu. A jest to hicior do dziś:

(Visited 581 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *