Jeden dzień festiwalu to zdecydowanie za mało! Dlatego też piwna brać, za sprawą komitywy knajpy Targowa i Beer Geek Madness, postanowiła rozpocząć imprezę już w piątek.
Ba, byli i tacy, którzy świętowali od czwartku. W busie do Wrocławia spotkałem Kubę Rośka z (jeszcze) Tap House (a już wkrótce z Pracowni Piwa), który został zaproszony, na gościnne polewanie piwa w czasie otwarcia nowej miejscówki na mapie stolicy Dolnego Śląska: Targowa – Kraft Beer & Food. Ziom ledwo co zdołał się zebrać po kranoprzejęciu Amagera, które dzień wcześniej odbyło się w przywołanej krakowskiej knajpie.
Po przybyciu do Wrocławia udaliśmy się do hostelu ulokowanego na rynku, by zostawić rzeczy i ruszyć do Targowej. Tam o 18:00 premier miał przeciąć wstęgę, a prezydent rozbić butelkę szampana o ścianę. Czy jakoś tak. Na miejscu okazało się, że barowym mózgiem Targowej został Łukasz Hudziec, doskonale znany bywalcom wrocławskich knajp, który już na otwarciu postanowił zaserwować nam solidny przegląd piw z polski i zagranicy. Ale o nich za chwilę.
DOBRZY ZNAJOMI
Odczekaliśmy kilka minut do 18, przy okazji pogadaliśmy z Kubą Bartoszewiczem, który prowadził całą imprezę, by w końcu wejść do środka. Poczuliśmy się trochę nieswojo – ja i Kuba R. w T-Shirtach, jeansach i sneakerach, a obok nas elegancko ubrani radni miasta (serio!), kapela wodewilowa w smokingach oraz odpicowani barmani. Na szczęście piwne środowisko, które powoli napływało do Targowej, również postawiło na luz, więc nie wyglądaliśmy jak przybysze z innej planety.
Na miejscu pojawiła się potężna reprezentacja kraftu. Piwolog, Bartek z Mojego Kufelka, załoga Piwoteki, BroKreacja, Profesja, chłopaki z Kontynuacji i Zakładu Usług Piwnych, Bartek z AleBrowaru, ekipa Hoppiness, a na dodatek niemieccy goście. Uff, chyba nikogo nie pominąłem. Razem zasiedliśmy do degustacji, racząc się smakołykami wystawionymi na szwedzkim stole oraz piwami lanymi z 12 kranów.
Jak się słusznie domyślacie – to nie mogło się dobrze skończyć, tym bardziej, że z Kubą, a także z Mateuszem i Filipem z BroKreacji spaliśmy w jednym pokoju. Nasza swawola potrwała zatem do późnych godzin nocnych, a towarzyszyły jej suto zakrapiane dobrym piwem rozmowy o kobietach, kupie w aromacie, PSPD oraz warzeniu piwa. Dla mnie szczególnie cenne były te ostatnie – sporo rad Piwologa i Mateusza zastosuję już w sobotę, przy okazji kolejnego warzenia.
JEDZENIE! PICIE!
Wróćmy jednak do Targowej, która – oprócz znakomitego towarzystwa – oferowała wyśmienite jedzenie i oczywiście piwo. Szwedzki stół opróżnialiśmy z prędkością odkurzacza, w końcu nic tak nie pobudza do szamania, jak dobra rozmowa, napitek oraz świetnie dobrana muzyka (jako fan „Mafii” i „Ojca Chrzestnego” byłem wniebowzięty!). Pasztety, sałatki, zupa gulaszowa, tarta owocowa… Największe wrażenie wywarło na mnie jednak danie ciepłe – policzki wieprzowe w ziemniaczanym puree. Ambrozja! Naprawdę, współczuję wegetarianom ich wyboru.
Z kolei z piwnych kranów na początku lały się głównie polskie piwa. Na mnie najlepsze wrażenie zrobił Ogrodnik z Profesji – niby nieco drożdżowy, ale kuszący zmyślnym balansem pomiędzy belgijską nutą a chmielowością. Jak dla mnie to jedno z najlepszych piw z tego wrocławskiego browaru.
W Targowej miałem także możliwość nadrobienia zaległości w postaci American Wheat z Browaru Stu Mostów. Nie podejmuję się jednak jednoznacznej oceny, bowiem chwilę wcześniej wsunąłem zupę gulaszową, ergo moja percepcja była dość uboga. Mogę tylko zaznaczyć, że pszenica z BSM jawiła się nad wyraz rześko, choć niepokoiła delikatnym aromatem siarki.
Zupełną porażką okazał się za to Hophorn z Hornbeer, czyli Imperialne Black IPA, które z deklarowanym stylem nie miało nic wspólnego. Bliżej mu było raczej do Ciechana Miodowego, niż piwa, które na Ratebeer ma średnią ocen 97/100 (skądinąd – kto sugeruje się tamtejszymi opiniami, ten trąba!). Potwornie utlenione, o zerowym aromacie i smaku pochodzącym od chmielu. Kanał.
Zdecydowanie lepsze wrażenie pozostawiło po sobie kwaśne Barley Wine z Birrificio del Ducato – La Luna Rossa. Octowo kwaśne, bliskie wręcz wodzie po ogórkach, ale na swój sposób urzekające. W życiu bym nie uwierzył, że to ma 8% alkoholu!
KONTYNUACJA
W pewnym momencie stwierdziliśmy, że w Targowej robi się trochę zbyt ciasno, więc z kolegami blogierami postanowiliśmy się przenieść do położonej jakieś 10 minut z buta Kontynuacji. Odetchnąłem świeżym wrocławskim powietrzem, otarłem łezkę za dniami minionymi, po czym przystąpiłem do dalszej części wieczoru, dyskutując o piwowarstwie domowym oraz sensoryce. W tej materii dyskusja dotarła nawet do rozważania wszelkich odmian zapachu szamba oraz czy siarkowodór to już kupka, czy jednak tylko zgniłe jajo.
W międzyczasie raczyliśmy się oczywiście całą paletą piw, która lała się z kranów Kontynuacji. Było już tak późno (jeśli wiecie, co mam na myśli), że nie pamiętam wszystkich skonsumowanych piw. Na pewno spróbowaliśmy Kaffirmacji, czyli kooperacji Birbatna z Kontynuacją. Uczucia mieszane – połączenie siarki z babcinymi perfumami to chyba nie to.
I już, już byłem o krok od pójścia spać o hostelu, wtem Mateusz z BroKreacji namówił mnie na ponowny trip do Targowej. Nie oponowałem. Na miejscu znaleźliśmy niedobitków, to znaczy dzielnie stojącego na straży polskiego kraftu Kubę R. oraz stado niemieckich i duńskich gości. Zasiedliśmy więc do kolejnych szklaneczek ulubionego napoju, tym razem koncentrując się na Pilsach i debatując, jak trudnym do uwarzenia jest stylem.
SDP
Pokonaliśmy się tą wyprawą. Uderzenie w kimę po 4 nad ranem, gdy na drugi dzień czeka Cię piwna powtórka, to nie jest najlepszy pomysł. Obudziliśmy się w południe z jednej strony narzekając na swoją niedolę, z drugiej wspominając pewnego piwnego kolegę, który w analogiczny sposób kończy wiele festiwalowych dni.
Następnie nasze dusze i ciała zapragnęły żurku. W pobliskim Starym Młynie takowy serwowano, a że w drodze spotkaliśmy ekipę Kraftwerku, która także wybrała się do owego przybytku, postanowiliśmy zamówić śniadanio-obiad i tam. Cóż, żadna babcia takiego żurku by nie pochwaliła. Kwaśny, ale w dziwny sposób, niezbyt udanie doprawiony… O ile pierogi w rzeczonej miejscówce mają pierwszorzędne, o tyle nad zupami muszą popracować. O bezalkoholowym Paulanerze z litości nie wspomnę.
Później jeszcze tylko krótka kimacja dla poratowania zdrowia i trzeźwości, i można było się zbierać do Zaklętych Rewirów.
Co tam się wydarzyło, wiecie już doskonale z wczorajszego wpisu o Beer Geek Madness.
AFTER
Zadziwiająco rześcy obudziliśmy się w niedzielę. Co prawda poszliśmy spać niewiele wcześniej (przed 3:00), ale dawkowanie piwa okazało się mądrzejsze. A może po prostu łby nam się przyzwyczaiły do alkoholu?
Prysznic postawił mnie na nogi, ale żołądek wołał jeść. Na szczęście na tę okoliczność przygotowana była niezawodna Szynkarnia, która dla Beer Geeków przygotowała zniżkę. Wybrałem się więc z chłopakami z BroKreacji do oddalonego o kilka minut spaceru lokalu. Tam zamówiliśmy pierwszorzędne śniadanie mistrzów, czyli rzecz jasna zestaw piw.
Ja wziąłem na tapetę między innymi kolejną warkę Kwasu Beta (kwaśniejszy od jedynki, ale wciąż rześki), Sherrylocka Holmesa z Hopium (nie tak dobry, jak towarzystwo twierdzi – kwacha tu jak na lekarstwo) oraz Dżentelmenela od Beer Bros (totalne zaprzeczenie Ice Tea Ale – piwo strasznie chaotyczne i chyba jednak nieprzemyślane). No dobra, jedzenie też zamówiliśmy. Ja wziąłem sobie jajecznicę z boczkiem i warzywami. Weszła jak w masło – pragnąłem białka jak mało kiedy w życiu.
Później chłopaki ruszyli do Zaklętych Rewirów, by pozbierać graty, a ja wybrałem się na spacer po moim „byłym mieście”. Znów posmarkałem sobie wracając do dobrych czasów, po czym udałem się na dworzec, walcząc w maratonem, który sparaliżował komunikację w całym Wrocławiu.
Dotarłem do Krakowa wyczerpany, ale zadowolony. To były niezwykle intensywne dwa dni, pełne spotkań ze znakomitymi ludźmi i degustacji wspaniałych piw. Gdybym miał komuś wyjaśniać, co fajnego jest w piwnym rzemiośle, zabrałbym go ze sobą na ten jeden weekend do Wrocławia. This is craft, bitch!