Niekoniecznie najlepsze, ale dla mnie wyjątkowe. Cztery piwa, dzięki którym z pospolitego janusza zmieniłem się w pasjonata najlepszego z trunków.
Trwają dyskusje na temat: czy książka/film/muzyka są w stanie znacząco zmienić życie jakiegokolwiek człowieka? Czy ich treść może tak mocno na ciebie wpłynąć, że po ich przeczytaniu zmienisz się nie do poznania? Moim zdaniem raczej nie, choć z pewnością mogą one zainspirować do działania.
Piwo również nie ma takiej mocy, no chyba że przez dłuższy czas wlewasz je w siebie w ilościach zastraszających. Stąd też tytuł tego tekstu może wydać się nieco przesadzony. Faktem jest jednak, że napotkałem na swojej drodze kilka trunków, które sprawiły, że jestem tu, gdzie jestem. Że piszę o piwie i jaram się każdą butelką niczym dobrą piosenką. Oto one.
ŻYWIEC PORTER
Choć ciężko w to uwierzyć, picie pierwszych piw to była dla mnie prawdziwa katorga – w szczegółach opisałem mój wstręt tutaj. Brzydziła mnie goryczka, drażnił karmel, odrzucał często pojawiający się zapach skarpet i skunksa (choć wtedy jeszcze nie umiałem go zdefiniować). Cóż było jednak robić, skoro wszyscy ziomale pili złoty napój?
Podczas któregoś ze szkolnych ognisk znajomy wspomniał o niezwykłym piwie, które smakowało jak czekolada i śliwka jednocześnie, a przy tym produkował je Żywiec, co gwarantowało, że cena nie będzie zabijać. Wybrałem się więc na poszukiwania, które niestety spełzły na niczym.
Kilka tygodni później miałem okazję pić wódkę domowej roboty innego kumpla, którą ochrzcił mianem Porterówki. Okazało się, że do jej przygotowania ziom użył owego mitycznego piwa. Smakowała i pachniała rewelacyjnie! Kawa, czekolada, śliwka… To tylko podkręciło moją chęć zdobycia Porteru z Żywca.
W końcu się udało! Dorwałem małą buteleczkę, przelałem do szkła i już przy pierwszym łyku zrozumiałem – są na świecie piwa, które mogą mi smakować! Są takie, które mają w sobie słodycz niepochodzącą od soków, które wyklejają gardziel niczym wino. To odkrycie sprawiło, że w mojej głowie coś się przestawiło – w efekcie polubiłem ten napój bogów.
IMPERIUM ATAKUJE
Na miłość przyszła pora wiele lat później, a to za sprawą niezwykłego piwa z browaru Pinta. Nazwa tej firmy kiedyś obiła mi się o uszy, ale nie miałem wcześniej okazji spróbować żadnego z jej wypustów. Ta nadarzyła się podczas wielokrotnie wspominanej na tych łamach imprezy pożegnalnej mojej koleżanki, która wyjeżdżała na Erasmusa.
W knajpie, w której się spotkaliśmy, lodówki były wypełnione butelkami niespotykanych piw. Jednym z nich było właśnie Imperium Atakuje – postanowiłem zaryzykować. Zapach tego cudeńka wprost rozłożył mnie na łopatki! Skojarzył mi się z marmoladą, leśnym igliwiem, żywicą, cytrusami. Ej, to tak można?!
Jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie smak. Najpierw zwodniczo słodki, acz nie mdły, jak w przypadku trunków z dodatkiem soku. Jednak finisz zalał mnie tsunami goryczki tak potężnym, że gęba wykręciła mi się w dziwnym grymasie. Ale – cholera – spodobało mi się! Brałem łyk za łykiem, przy okazji czytając jakieś mistyczne dane na etykiecie: 81 IBU, chmiele Chinook, Citra, Cascade, słód Carared, drożdże Safale US-05. Kurczę, co to wszystko ma znaczyć?
Poszukiwanie odpowiedzi sprawiło, że połknąłem bakcyla. Zacząłem czytać o piwie, próbować coraz to ciekawszych napojów, a w konsekwencji – założyłem bloga. Ciąg dalszy znacie.
OLD WORLD RIS
Przez wiele miesięcy nie mogłem się przekonać do Russian Imperial Stoutów, które koledzy piwosze tak bardzo zachwalali. Wydawały mi się za bardzo alkoholowe i zbyt ciężkie, by móc się nimi zachwycić.
Ten głupi pogląd zawdzięczam najpewniej piciu albo niezbyt dobrych egzemplarzy RISów, albo reprezentantów zbyt młodych, by cokolwiek mi urwać lub po prostu zachęcić do zakochania się w tym gatunku. Aż wreszcie w moje ręce wpadł roczny Old World RIS od Brew Doga i całe moje postrzeganie stylu z Rosją w nazwie zmieniło się o 180 stopni.
Po pierwsze zrozumiałem, jak ważne jest leżakowanie w przypadku ciemnych i ekstraktywnych piw. Pojąłem, że kilkumiesięczny, albo jeszcze lepiej – kilkuletni sen w domowej piwniczce może uczynić cuda. Old World okazał się piwem genialnie ułożonym, cudownie czekoladowym, sycącym i rozgrzewającym, pachnącym jak marzenie. Gdyby był kobietą, bez wahania poprosiłbym go o rękę.
Po drugie – wreszcie wybrałem swój ulubiony styl piwny. Przekonałem się, że potęgą mojego ulubionego trunku są nie tylko chmiele, ale też mądry zasyp i technologia wyrobu. Odtąd RIS jest dla mnie ideałem napoju alkoholowego. Szkoda, że w wielu wypadkach tak drogim…
WESTVLETEREN XII
Piwo-legenda, które zawsze okupuje czołowe miejsca klasyfikacji najlepszych piw w serwisie Ratebeer. Wielu uważa, że to kwestia lichej dostępności, ja z kolei wiem, że za sukces „Dwunastki” odpowiada jej bogactwo. I to właśnie Westvleteren XII zawdzięczam zrozumienie mnogości doznań, jakie oferuje mój ukochany trunek.
Belgijska „Dwunastka” uświadomiła mi także, że w świecie istnieją Święte Graale, o które warto walczyć i spróbować przed śmiercią. Piwa-legendy. Piwa-gwiazdy. Piwa-przeboje. Zupełnie jak w przypadku wielkich rockowych płyt. Jednak ich picie jest sto razy przyjemniejsze, niż słuchanie „IV” Led Zeppelin. Dlaczego? Ponieważ nikt nie może ich spiracić i ściągnąć za darmo z sieci. Musisz się po nie pofatygować, a później poświęcić czas, by je wypić.
Z perspektywy czasu te odkrycia wydają mi się oczywistością, ale tak to już w życiu jest, że do pewnych spraw trzeba dojrzeć. Mnie udało się to właśnie za sprawą tych czterech wyjątkowych piw. Pewnie, że wypiłem/wypiję mnóstwo lepszych, ale to właśnie one sprawiły, że kocham to, co robię.
A czy wy macie takie trunki?
Moje typy:
– Palm – pierwsze wypite piwo, które różniło się smakiem od wszystkich innych dostępnych w sklepie, pamiętam lekko owocowy zapach i przyjemną słodowość. To było jeszcze w czasach, gdy warzył je Browar Belgia w Kielcach.
– bliżej nieokreślona pszenica – jak wyżej, marki już nie pamiętam, chyba Paulaner, albo Svyturys. Kolejny szok, nie mogłem uwierzyć, że to „coś”, to jest piwo.
– Pinta Atak Chmielu – pierwsze na amerykańskich chmielach, pierwsze „rewolucyjne”. Zaczęło u mnie, trwający do dziś, okres poważnego zainteresowania piwem w ogóle.
– Strong Suffolk Vintage Ale – znów szok, po wypiciu iluś AIPA, APA itp trafiłem na genialne piwo, które pokazuje, że nie trzeba walić tony chmielu, żeby uzyskać niesamowite efekty, a sama słodowość może być bardzo złożona i ciekawa. Do dziś jest to moje ulubione piwo.
Ja nie mogę niestety(?) takich piw wymienić. Zaczynałem powoli, od wszystkich rodzajów Noteckiego, Fortuny i Corneliusa, jako piw innych niż ‚jasne pełne’. Także zbieranie etykiet, piw które wypiłem, w pewnym sensie popchnęło mnie do sięgania po nowe piwa. I tak to się wkręciłem w ‘rewolucję piwną’. Teraz praktycznie nie mam czasu wracać do raz wypitego piwa (w zeszłym roku zaliczyłem ok. 170 premier). Mam kilka ulubionych, ale nie mogę powiedzieć, że zmieniły moje życie. Może jeszcze na takie trafię 🙂