Odszedł prawdopodobnie najważniejszy artysta w historii muzyki rozrywkowej, dlatego dzisiejsza „Nuta Do Piwa” w całości wypełni się jego muzyką.
To nie jest tak, że słuchałem Davida Bowiego na okrągły zegar od lat dziecięcych. Wręcz przeciwnie, zrozumienie jego fenomenu zajęło mi sporo czasu, a i później utwory Brytyjczyka jakoś przesadnie często nie gościły w moim odtwarzaczu.
Dlaczego? Ponieważ Bowie tworząc nawet proste, popowe kawałki stawiał przed słuchaczem konkretne wymagania: pełnego zaangażowania muzyce, wsłuchania się w każdy szczegół i produkcyjne smaczki. Tylko wtedy można było w pełni docenić to, co przygotował.
Fenomen Davida polegał nie tylko na misternych kompozycjach, lecz także na genialnemu wyczuciu czasu oraz nieustannemu wymykaniu się wszelkim klasyfikacjom. To on kładł podwaliny pod glam rock, biały soul, ambient, pop… A nawet jeśli nie był pierwszy, doskonale dopasowywał swój sceniczny wizerunek do nadciągających trendów.
Jeśli jeszcze nie należycie do grona jego wielbicieli, najwyższa pora nadrobić zaległości. Oto sześć płyt, które koniecznie musicie poznać.
„The Rise And Fall Of Ziggy Stardust and the Spiders From Mars”
Stwórz swoje alter ego i zaskocz ludzi bezpośrednim, kontrowersyjnym przekazem – oto pomysł, który przyniósł sławę Davidowi Bowiemu. Jako Ziggy Stardust stał się nie tylko gwiazdą rocka, lecz także popkulturowym bóstwem, artystą, dla którego muzyka to tylko element wielkiej układanki złożonej z grafiki, pantomimy i sprytnie prowadzonego PRu (choć wtedy pewnie jeszcze nie znał tego pojęcia). z „The Rise And Fall (…)” zapamiętamy więc nie tylko ponadczasowe kompozycje, ale totalną artystyczną samoświadomość i wolność głównego bohatera.
„Young Americans”
Gdy Davidowi znudził się wizerunek biseksualnego, androgynicznego przybysza z kosmosu, postanowił wybrać się do USA, by tam wśród przyjaciół (m.in. u boku Johna Lennona) popracować nad zupełnie nowym projektem. „Young Americans” to album, któremu równie blisko do radiowego popu, co do soulu („plastic soul” – tak mówił o tej muzyce jej autor). Udowodnił tym samym, że muzyka dotąd nazywana czarną, może być w równie przekonujący sposób wykonywana przez białych muzyków.
„Heroes”
Trylogia berlińska jest według mnie najdoskonalszym dziełem Bowiego, a już szczególnie wielbię jej środkową część, płytę „Heroes” (choć „Low” i „Lodger” też są warte największej uwagi). Autor, wraz z Brianem Eno, przygotował perfekcyjne połączenie muzyki pop-rockowej (kapitalny numer tytułowy), z ambientem, etno i muzyką elektroniczną. Trylogia wywróciła myślenie o muzyce rozrywkowej do góry nogami. Jest czymś w rodzaju strumienia świadomości. Jeśli chcesz go zrozumieć, musisz zanurzyć się w nim bez reszty.
„Scary Monsters”
Płyta, której zawdzięczamy nie tylko 10 świetnych kawałków Davida, lecz przede wszystkim ukierunkowanie takich artystów, jak The Cure czy New Order. Jej chłodny, nieco syntetyczny charakter, połączony z natchnionym, miejscami odrealnionym, a gdzie indziej romantycznym wokalem artysty stał się podręcznikiem dla dzieciaków, którzy za chwilę wezmą się za granie post-punku i synth-popu.
„Let’s Dance”
Mam wrażenie, że to płyta nieco niedoceniana przez najzagorzalszych fanów Bowiego. Okej, po latach artystycznych wyżyn Brytyjczyk wydumał sobie, by nagrać płytę popową (która ostatecznie wyniosła go na szczyty popularności), relatywnie prostą, wypolerowaną. Ale nie sposób odmówić mu klasy i pomysłowości, z jaką tego dokonał. „Let’s Dance” to nie tylko zestaw ośmiu prostych kawałków. To przede wszystkim – jak to zwykle z Bowiem bywało – konceptualna wyprawa na parkiet, gdzie królują dobry bit i bezkonkurencyjne melodie.
„Blackstar”
Ostatni album Davida, wydany 8 stycznia tego roku, w dniu jego 69. urodzin, jest niezwykły i doskonały sam w sobie. Ale słuchany przez pryzmat śmierci muzyka, która nadeszła dwa dni później, zachwyca i wzrusza jeszcze bardziej. Od chwili ukazania się teledysków do „Blackstar” i „Lazarus” wśród fanów podniosły się głosy: czy to aby nie ostatnie pożegnanie Mistrza? Spotęgowały je słowa piosenki „Dollar Days”: „I’m Dying To”… Żeby nie popaść w zbędny patos chciałbym tylko powiedzieć, że gdy przyjdzie mi umierać, chciałbym rozegrać swoje ostatnie dni właśnie w taki sposób. Mówiąc światu „do widzenia” za pośrednictwem jednej z najlepszych płyt w karierze.