Darcie ryja

Darcie ryja

Nie znam lepszego sposobu na zrzucenie z siebie codzienności, niż krzyk. Tym bardziej, jeśli przeradza się on w muzykę.

Dorastałem w otoczeniu przyjemnych i prostych dźwięków – zresztą nie boleję nad tym. Dzięki temu mam w małym paluszku cały polski big bit, uwielbiam NiemenaRodowicz, a także mam spore pojęcie o popie z lat 90. Że kiczowaty? E, wcale nie – wystarczy odpowiednio do niego podejść.

PÓŹNE POCZĄTKI

Pamiętam jednak, jak po raz pierwszy w życiu przesłuchałem całą płytę deathmetalową. To było dość późno, bo w 2006 roku, a ja miałem wtedy 18 lat. Decapitated „Organic Hallucinosis”. Ziomale z mojego ówczesnego zespołu (graliśmy połączenie bluesa, funku i hard rocka) pokazali mi naszą krośnieńską dumę, bym wreszcie dowiedział się, że nasze miasto słynie nie tylko z Ignacego Łukasiewicza, huty szkła, Lory Szafran i Roberta Rozmusa.

To był dla mnie szok – i to w sensie negatywnym. No kurde: 40 minut naparzania w instrumenty, wokalista charczy i drze się w niebogłosy. Jaki to ma sens? Dopiero później zacząłem zgłębiać tajniki tego stylu, podwaliny, które dały mu początek i wyznaczyły wzorce na lata.

WYŻYJ SIĘ Z POMOCĄ GĘBY

Oprócz tradycyjnego: szybciej, głośniej, agresywniej ideą metalowej ekstremy było wyrzucenie z siebie gówna codzienności, które gromadzi się w tobie każdego dnia. Drobne porażki, nieporozumienia z bliskimi, kłody, które pod nogi rzucają ci przypadkowi ludzie, a nawet ty sam. Nawet nie wiesz kiedy nazbiera się tego cały wór, który albo będziesz nosić ze sobą i upadać coraz niżej, albo jebniesz nim pierwszą lepszą napotkaną osobę, bądź też wyżyjesz się w sposób cywilizowany. Na przykład muzycznie.

I tak po kilku latach przekonywania się do ekstremalnego grania zapragnąłem mieć kapelę, w której będę sobie mógł pokrzyczeć. No ale co może koleś bez doświadczenia w takich klimatach, w dodatku nie umiejący grać na żadnym instrumencie (podstaw na klawiszach nie liczę)? Z doświadczonych załóg nikt go nie weźmie, sam tez niczego nie założy…

Parałem się więc (i nadal param) tym, co wychodzi mi najlepiej – hard/blues rockiem w Dust Bowl. I wcale nie narzekam. Jednak gdzieś z tyłu głowy zawsze pałętała się chęć do wydarcia ryja. Gdy miałem okazję, ćwiczyłem sobie w domu, krok po kroku poszerzając możliwości. Aż w końcu coś ruszyło. Najpierw stworzyliśmy z Kokosem domowy projekt Circle Placid, a później pojawiła się kapela Selfburst – i o niej dzisiaj chciałbym napisać trzy zdania.

Selburst

Selfburst pozdrawia z garażu 😉

SELFBURST

Świat jest, proszę Państwa, cholernie mały, a życie lubi sprawiać nam niespodzianki – także te pozytywne. Otóż nie dalej, jak trzeciego dnia w nowej pracy mój Boss rzucił w eter hasło: „A wiecie, że Jurek ma kapelę?”. Na co szczególnym zainteresowaniem wykazał się kolega social media ninja Przemek. Pół godziny później wiedziałem, że oto mam nowy band we Wrocławiu.

Okazało się bowiem, że ziom jest basistą właśnie powstałej kapeli groove metalowej (inspiracje Lamb Of God, ostatnim Decapitated oraz Meshuggah) i potrzebuje człowieka, który będzie miał ochotę zedrzeć struny głosowe do takiej muzy. A co mi tam – spróbuję!

Początkowo to była dla mnie mordęga, bo jednak moja technika darcia była daleka od perfekcyjnej, ergo we wspaniałym stylu zarzynałem sobie gardło na każdej próbie. Jednak krok po kroku udało mi się wypracować sposoby na unikanie maltretowania nabłonka, a dzięki obniżonemu strojowi gitar mogłem zacząć wydzierać się bardziej z przepony, oszczędzając przy tym struny głosowe.

KOLEJNY DEBIUT

Piszę o tym wszystkim, ponieważ niedawno, konkretnie w zeszły piątek, mieliśmy przyjemność zadebiutować (nawet nie zliczę, który to mój „debiut”) na scenie klubu Liverpool we Wrocławiu. Ponieważ zagraliśmy z zaprzyjaźnionymi kapelami, na miejscu stawiło się grubo ponad 150 osób, może niezbyt chętnych do pogowania, za to otwartych na dobrą muzykę. Mnie oprócz frekwencji ucieszyła też obecność piw Peruna – co prawda butelkowych, ale zawsze to lepsze, niż Tyskie.

Za to zawiodłem się na brzmieniu – na scenie nie słyszałem dosłownie nic, mimo długiego ustawiania odsłuchów. Publiczność, podejrzewam, także otrzymała srogi, mało selektywny łomot, zamiast poczuć prawdziwego groove’a, którego nasza muzyka autentycznie posiada.

Co nie zmienia faktu, że zgromadzonym się podobało – kiwali głowami, stukali nóżkami i bili brawo po każdym numerze. I to lubię!

Jednak najbardziej cieszy mnie możliwość wyżycia się za pomocą dźwięków. Kto nigdy nie stał na scenie i nie wydzierał się na niej w niebogłosy, ten nie zrozumie, jak oczyszczającym może być takie doświadczenie. Jak nagle, w ciągu kilku minut, wywalasz z siebie balast, który na co dzień krępuje ci ruchy.

Mam wrażenie, że dopiero dzięki temu koncertowi zrzuciłem z siebie ciężar przeszłości, który ostatnio mocno mnie krępował. I dlatego po raz kolejny powtórzę: darcie ryja to najlepszy środek na uspokojenie, jaki ludzkość wynalazła! Polecam serdecznie – Jerry Brewery.

(Visited 86 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *