Nie jestem wielkim fanem westernów, ale jeszcze kilka takich piw z browaru Faktoria i może zacznę je oglądać.
Piwna rewolucja nie tylko wymaga od browarników kombinowania ze składem piwa, ale przede wszystkim wymaga zaznajomienia się z marketingiem. Możesz uwarzyć nawet najlepsze piwo świata, ale gdy nie będziesz go umiał odpowiednio przedstawić, wepchać do konkursów i na rynek, to koniec z tobą, brachu.
Panowie z Faktorii wymyślili sobie drogę westernową, klimat Dzikiego Zachodu. Na etykietach opowiadają historie zainspirowane filmami (tak było w przypadku Rio Bravo), a je same układają niczym makietę gazety. Przyjemne to dla oka i łatwo zauważalne na sklepowej półce.
Jednak nie ukrywajmy – najlepszy marketing nie zastąpi dobrego piwa. Debiut Faktorii był poprawny, wspomniane Rio Bravo, był poprawny, ale nie powalał. W przypadku produktu numer dwa – Buffalo Bill – jest już lepiej, choć akurat American Amber Ale nie jest stylem, który zrywa czapki z głów. Pisałem o tym zresztą przy okazji Kejtera z SzałPiw.
Piwko prezentuje się dorodnie, niczym solidny buhaj: jest ciemno miedziane, przejrzyste, a zdobi je średniej wysokości żółto-biała piana, długo się utrzymująca i świetnie łapiąca szkło. W zapachu wyraźnie dominuje aromat cytrusów, szczególnie cytryny i grejpfruta, a także szczypta sosnowej świeżości i karmelu od słodów.
Smak zdecydowanie wyraźniej ciąży w stronę słodów, bez problemu wyczujemy skórkę od chleba (melanoidy), choć nie brak tutaj także lekkości amerykańskich chmielów. Przyjemne jest to, że w przełyku Buffalo Bill osiada zarówno zbożowością, jak i goryczką. Ładnie się to balansuje.
Jednak Amber Ale to piwo samo w sobie dość płaskie i ciężko oczekiwać tu szaleństw. Propozycję z Faktorii piję więc z przyjemnością, ale czekam na coś bardziej ekstremalnego.