Co sprawia, że daną imprezę uznam za udaną? Dobra muzyka? A jakże. Spora dawka alkoholu? Z pewnością. Smaczne jedzenie? Oczywiście. Jednak nic nie zastąpi grupy dobrych znajomych.
Powyższa mądrość może wydać się banałem największym z możliwych, ale chyba właśnie taki okres w życiu przechodzę – przypominam sobie rzeczy najprostsze, czerpię przyjemność z maleńkich radości, chłonąc codzienność, zamiast czekać na wielkie, zgubne uniesienia. Ta postawa przywiodła mnie 3 maja do Buska Zdroju, gdzie mój dobry przyjaciel Misiek brał ślub z wybranką swojego serca, i dała mi prawdopodobnie najlepszy bal, w jakim uczestniczyłem.
Na wcześniejszych weselach, na których się bawiłem również mi się podobało (wszak nie byłem panem młodym, ergo – mogłem balować do woli), tyle że zawsze pojawiało się jakieś „ale”. A to byłem niepełnoletni, więc trzeba się było oszczędzać. A to na drugi dzień musiałem jechać na drugi koniec Polski, więc wcześnie się kładłem, takoż wstawałem. To znów świadkowałem i w związku z tym musiałem mieć oczy dookoła głowy, zamiast skoncentrować się na dzikim tańcu z Kobietą, smakowaniu przepysznych potraw i pochłanianiu nierejestrowalnych ilości alkoholu.
Tym razem wszystko mi się zgodziło. Usiedliśmy przy stole zajętym przez dobrych znajomych, ludzi do tańca i do różańca, z którymi niejedno się przeżyło, zwiedziło, wypiło. Każdy radosny, wyluzowany, czujący się jak na przedniej imprezie, a nie na weselu, na którym za rogiem czai się stara ciocia chętna złapać cię za pucusie, czochrać po resztce włosów i bystro zauważać „jak ty wyrosłeś!” Ciężko, by było inaczej, gdy ma się 26 lat, nie?
Najpierw przyjazd do wynajętego dla gości z Krakowa internatu. Ostatnie pociągnięcia żelazkiem po przygniecionych w podróży koszulach. Panie poprawiają oczka, panowie wiążą krawaty. Wszystko w atmosferze radosnego święta, oczekiwania na zabawę, a nie spięcia czy patosu. Później Sakrament, który udziela nasz zaprzyjaźniony ksiądz Romek, głosząc przy tym piękną homilię o miłości, codzienności, odpowiedzialności. Wreszcie przejazd na salę i zabawa do białego rana, okraszona %%, paszą najwymyślniejszą, a także miłym akcentem w postaci filmiku, który Misiek i jego (już) małżonka przygotowali dla rodziców.
Dzięki tym wszystkim czynnikom złapaliśmy flow. Ja – noga stołowa do tańca. Kobieta – najlepiej bawiąca się przy dobrym bicie. A jednak ruszyliśmy w tan wśród mnóstwa równie radosnych par i szaleliśmy do utraty tchu i butów, ciesząc się sobą, jakby jutra miało nie być. Ba, mam wrażenie, że wybawili się także Państwo Młodzi, dzielnie wspomagani przy organizacji wesela przez liczne rodzeństwo Miśka. To było tak piękne, tak niepowtarzalne i ulotne, że nawet jeden z ziomów, twardziel, solidnie zmobilizowany wódką wyznał ze łzami w oczach: „Ku*wa, tu jest cudownie. Oni się tak kochają!”
Odetchnęliśmy. Artystyczny rozpierdol ustąpił miejsca pięknu. Wesele to wydarzenie, w którym nie tylko młodzi rodzą się na nowo. W Busku zresetowały się dziesiątki ludzi, wracających do domu na luzie, z nowymi siłami. My również w znakomitym humorze zamknęliśmy ten weekend napotykając po drodze do domu połówkę Wiśniówki. Dla takich imponderabiliów warto żyć!