Rumunia, czyli tam i z powrotem

9 dni, 7 miast, 3 facetów i jeden samochód. No co tu się miało nie udać?

Mam to szczęście, że gdy we łbie nie pojawią mi się plany wakacyjne, przylatują do mnie z innego źródła. Tym razem kilka miesięcy temu krynicą pomysłów okazał się Kuba Niemiec, znany Wam doskonale z The Beervault. A że trafił na moment, w którym mój umysł biegał niczym nieskrępowany po meandrach nicości, z miejsca przystałem na jego ideę.

A brzmiała ona prosto i konkretnie: samochodowe Tour De Siedmiogród, celem zobaczenia największych miast, odwiedzenia kilku twierdz, no i przede wszystkim – jak to na blogerów piwnych przystało – przetestowanie rumuńskiego kraftu. Ostatecznie w wyprawie towarzyszył nam też ziom Kuby, Mateusz. Kto oglądał nasze live degustacje Na Dnie Fermentora, skojarzy go z powodu tego nagrania. 😉

DZIEŃ 1 – TIMISOARA

Ruszyliśmy z Polski o świcie. Godzina 6:00 to zbrodnia, szczególnie na urlopie, no ale jeśli ma się w planie jeszcze tego samego dnia nieco pozwiedzać miasto oddalone o jakieś 750 km (a trzeba brać pod uwagę różnicę czasu – Rumunia stosuje wschodnioeuropejski), to nie ma co się ociągać. Droga szła bezproblemowo, choć mgły po słowackiej stronie Tatr nie pomagały.

Nie pomagał też Googlowy GPS, który kilkakrotnie wywiódł nas w pole. Tym razem w Komarnie na granicy słowacko-węgierskiej. Zamiast przeprowadzić nas przez centrum miasta i w miarę cywilizowane drogi, zafundował nam wycieczkę krajoznawczą po tutejszej wyspie, najeżonej progami zwalniającymi. Madzia (mój samochód, którym podróżowaliśmy) nie była szczęśliwa.

Przejazd przez Węgry to z kolei czysta przyjemność. Kilka kilometrów od granicy wjeżdżasz na autostradę i suniesz nią aż do granicy z Rumunią. Po drodze na postojach mija się tabuny Turków, wydobywających się z samochodów na niemieckich rejestracjach. O też porze roku licznie jadą do swojej ojczyzny przez Węgry i Bałkany. My rozdzieliliśmy się z nimi zaraz za Budapesztem, ślimacząc się wcześniej w kosmicznym korku. Sam nie wiem, czy to efekt kilku kolizji, czy rozpoczęcia sezonu urlopowego u Bratanków.

Na granicy trzeba się było wylegitymować (Rumunia nie należy do strefy Schengen), uprzednio wlokąc się w gigantycznej kolejce do przejścia granicznego, a później można było śmiało ruszać do naszego pierwszego punktu docelowego – Timisoary. Od razu czekała na mnie miła niespodzianka. Okazuje się, że w ramach zniesionego roamingu, mój operator oferuje mi darmowe SMS i MMS, bezpłatne odbieranie połączeń (wykonywanie za zdaje się 15 gr za minutę), a także 6 GB internetu (w kraju mam nielimitowany). No bajka – wiedziałem, że blog oraz Na Dnie Fermentora zrobią z tego faktu użytek.

Do Timisoary dojechaliśmy po 16 miejscowego czasu. To trzecie największe miasto w Rumunii (liczy ok. 320 tys. mieszkańców) od wjazdu poinformowało mnie, że sposobem i poziomem życia nie różni się niczym od Polski. Schludnie ubrani ludzie, dobre samochody, odrestaurowane centrum, galerie handlowe. Jeśli gdzieś z tyłu głowy kołatało mi przeświadczenie, że Rumunia to Bukareszt i czarna dupa, to szybko zostałem pozytywnie sprowadzony na ziemię.

Centrum Timisoary wypełnione jest post-habsburskimi budowlami (to w tej części Rumunii standard), ulokowanymi wokół trzech placów/rynków. W centrum każdego króluje zieleń, wokół kamienice i kościoły/cerkwie. No i oczywiście sporo knajp, w tym firmowa browaru Timisoreana (coś a la nasza Perła w skali kraju). Ale o tym kiedy indziej.

Z piwnych miejsc obowiązkowo należy odwiedzić Vinilotekę, czyli połączenie sklepu z piwem, kawiarni i składu płyt winylowych. Właściciel to niezwykle kumaty muzycznie i piwnie facet, a jednocześnie ojciec piwowara browaru Bereta, jednego z najlepszych w Rumunii. Na półkach kraft z całego kraju (to akurat nie trudne) i sporo wysokiej klasy zagranicy (że wspomnę Westbrook i Omnipollo). Wyjątkowy lokal.

Po wstępnej degustacji ruszyliśmy na miasto, bowiem do zaliczenia mieliśmy jeszcze kilka miejsc, w tym Reciproc CafeBibliothekę. Ten pierwszy to coś a la pub, tyle że głównie z piwami butelkowymi, z kolei druga – sklep, ale ze stolikami, gdzie na spokojnie można wypić to i owo. Później jeszcze spacer po mieście – skutecznie przerwany przez uliczny bieg – trochę degustacji i wreszcie powrót do hotelu po 3. Owa godzina okazała się linią demarkacyjną w kolejne dni…

DZIEŃ 2 – ALBA IULIA

Poranek był ciężki, szczególnie że pokój nie posiadał klimatyzacji. Najbardziej narzekał Mateusz. Niby balował najkrócej, ale że przyszło mu kooperować z dwoma koleżkami pod wpływem, w śnie przeszkadzało mu nie tylko gorąco, ale też głośne chrapanie. Od tej chwili – jeśli wynajęta miejscówka miała więcej niż jeden pokój, spał oddzielnie. Ja i Kuba z kolei urządzaliśmy wyścigi, kto pierwszy zaśnie. Zwycięzca miał szansę na w miarę regularny sen przez całą noc. Przegrany zdobywał przyjemność słuchania odgłosów kolegi.

Po ogarnięciu się, ponownie ruszyliśmy na miasto, by zrobić kilka zdjęć, zjeść obiad (dochodziła 13) i ruszyć dalej. Kolejny punkt wyprawy to Deva. Miasto raczej brzydkie, za to wyróżniające się górującym nad nim zamkiem, do którego wyjeżdża się za pomocą kolejki, podobnej do tej na Gubałówce. Czyli jedziesz i zastanawiasz się, kiedy to wszystko pieprznie. Nie tym razem.

Sam zamek to w większej części ruina, a najciekawszym miejscem są wysokie schody prowadzące od, hmm, podgrodzia na mury (trening mięśni nóg zaliczony w kilka minut) oraz… ostrzeżenie przed żmijami. Nie da się ukryć – zwiedzanie kamiennego kolosa nie jest zbyt komfortowe w sytuacji, gdy jakiś gad ma ochotę użreć Cię w nogę.

Nie zabalowaliśmy tam długo, ponieważ czekała nas jeszcze podróż do Alba Iulia – punktu docelowego. W międzyczasie Madzia postanowiła zawiadomić kontrolką, że coś jest nie tak z silnikiem. W owym stanie przejechaliśmy jeszcze 1500 kilometrów. Sprawdzony mechanik stwierdził, że to cud, ale pozwolę sobie nie wdawać się w szczegóły. 😉

Po drodze postanowiliśmy jeszcze wpaść na moment do Hunderoary, gdzie znajduje się świetnie zachowany zamek Macieja Korwina. W środku klimat niczym z „Gry o Tron”. Mnóstwo sal, komnat i wież. Szkoda, że większość z nich pusta, ale i tak obiekt może robić wrażenie. No i ten patron. 😉

Hotel w Alba Iulia okazał się zdecydowanie lepszy, mega komfortowy, a przy tym gospodarz poczęstował nas palinką. To tradycyjny alkohol, produkowany w rumuńskich i węgierskich domach. Jest rodzajem brandy, destylowanym z różnych owoców. Nam trafił się przysmak ze śliwek. Jak nie lubię destylatów, tak ten okazał się po prostu pyszny! Relatywnie słodki, wyraźnie owocowy, bez palącego efektu alkoholu (no, może troszkę).

Szybki refresh i można było ruszać na miasto. Alba Iulia to nieodkryta perła – zapamiętajcie moje słowa. Dawna stolica rzymskiej prowincji Dacja wyróżnia się cudownym starym miastem, odgrodzonym fortyfikacjami ułożonymi w kształt siedmioramiennej gwiazdy. Tak się miło złożyło, że akurat trafiliśmy na coś w rodzaju festynu czy jarmarku, sławiącego miejscowy folklor. Na scenie śpiewali więc karpaccy górale (muzycznie tematy zbliżone do polskiego folku, jednak wokal wyraźnie inny, z charakterystycznym wibrato), zaś wokół rynku rozłożyli się straganiarze, głównie z jedzeniem i piciem, ale i bibeloty można było znaleźć.

Widać, że Rumunii mocno stawiają na odnawianie starych miast, przez co starówka w Alba Iulia po prostu powala. Ślicznie odrestaurowane budynki świątynne, muzea i uniwersytet, mnóstwo zieleni, do tego figury z brązu, rozmieszczone po całym rynku. Można się zakochać…

Degustując to i owo przekonaliśmy się, że rumuńscy policjanci są całkiem spoko. Oficjalnie nie można tu pić w miejscach publicznych, ale dopóki nie robisz bardachy, radarowcy mają cię gdzieś. Nie zareagowali więc, gdy siedzieliśmy sobie na ławeczce, kręciliśmy film (który pewnie się nie ukaże, bo wyszedł za ciemny ;]) i popijaliśmy piwo.

Po kilku godzinach zwiedzania, ok. 2 w nocy stwierdziliśmy, że miasto wymarło i pora iść spać. Jednak już od samego rynku, idąc w kierunku hotelu, usłyszeliśmy muzykę. Podążyliśmy więc za króliczkiem, by koniec końców trafić do jakiegoś magicznego ogrodu, niby gaju oliwnego (koloryzuję), zupełnie nieoznakowanego jako imprezownia. Jedynym szyldem są dźwięki. Po przekroczeniu bramki i przedarciu się przez krzaki, trafia się na bar – jeden polowy, drugi w domu – oraz rzędy stolików. Tam trafiliśmy na pokaźną grupę imprezowiczów, nie tylko miejscowych. Bez wdawania się w szczegóły napiszę, że to jeden z najbardziej niezwykłych lokali, w jakich byłem.

DZIEŃ 3 – SYBIN

Zbieramy zwłoki i jedziemy dalej! Przy samochodzie znaleźliśmy kartofla. Koniec końców ów kartofel stał się naszą „maskotką” i podróżował w samochodzie do końca wyprawy. Nikt nie powiedział, że jesteśmy normalni.

Uderzyliśmy bezpośrednio na Sybin, bez żadnych przystanków. To dość spore miasto, typowo turystyczne. Dominują Niemcy, wszak to oni zakładali tę miejscowość (jak zresztą sporo innych w Siedmiogrodzie). Po ulokowaniu w hotelu, ruszyliśmy na miasto. Najpierw szybki test, czy jesteśmy prawdomówni. Most Kłamców. Legenda głosi, że jeśli przejdzie po nim osoba, która kłamie, most się zawali. No nie wierzę, że mamy aż tylu uczciwych obywateli w Rumunii, ale niech będzie – budowla cały czas stoi.

Po chwili przenieśliśmy się do bardzo oryginalnej lokacji – Arhive de Cafea si Ceai. Spodziewać by się można kawy i herbaty, ale oprócz tych napojów można zamówić także piwo i cydr, co oczywiście zrobiliśmy. Przy okazji ja po raz pierwszy spróbowałem kawy z aeropresu – niezwykle gładkiej i nie tak kwaskowej, jak zaparzana w kawiarce czy ekspresie.

Nietypowa była też pani barmanka/kelnerka. Jej styl bycia sprawiał, że każdy ruch i słowo brzmiał jak zaloty. Oczywiście facetom podróżującym bez swoich lepszych połów nie wypada na taki stan rzeczy narzekać, niemniej czuliśmy się dość, powiedziałbym, specyficznie. „Pierwsze razy bywają ciekawe” – oznajmiła, gdy dowiedziała się, że o moim aeropresowym rozdziewiczeniu… 😉

Po zasileniu się kawą przyszła pora na małe zwiedzanie i fotografowanie. Większość rynku przypomina – serio serio – budynki z mojego rodzinnego Krosna. Ale w jednym z rogów głównego placu stoi potężny pawilon, pamiętający czasy Austro-Węgier. Niedaleko za nim stoi potężny zbór kalwiński, wraz z wieżą, którą przejął namiętnie grający w „Pokemon Go” Mateusz.

Na koniec dnia udaliśmy się do knajpy, gdzie podawano miejscowy kraft. Ważny fakt: w Siedmiogrodzie ciężko znaleźć lokal z lanym piwem rzemieślniczym. Dominują butelki, zazwyczaj 0,33l. W Sybinie akurat udało nam się trafić na miejsce z beczkami, ale jakość piwa sprawiała wrażenie, jakby przechowywanie mocno chmielonych piw nie było mocną stroną właścicieli i obsługi.

Po powrocie do hotelu urządziliśmy sobie jeszcze z Kubą antropologiczną pogawędkę, wspomaganą resztką palinki. I tak złapał nas świt…

DZIEŃ 4 – BRASZÓW

Sen minął zatrważająco szybko, ale do zwleczenia się z łóżka zmobilizowało nas śniadanie w hotelu. To zresztą najlepszy budzik, niezależnie jak bardzo nie chce ci się wstać. Po jedzeniu i w miarę szybkim ogarnięciu się, ruszyliśmy dalej na Wschód, w kierunku Braszowa. Tym razem nie obyło się jednak bez zboczenia z drogi.

Wybór padł na Rasnov, gdzie znajduje się nie pierwsza i nie ostatnia cytadela na naszej trasie. Jechaliśmy doń z duszą na ramieniu, ponieważ kontrolka paliwa dziarsko się świeciła, komputer pokładowy pokazywał kilkanaście kilometrów do wyczerpania zapasów paliwa, a stacji ani widu, ani słychu. W końcu znaleźliśmy jedną przy pomocy Google Maps i ostatecznie ogarnęliśmy temat.

Po zalaniu Madzi udaliśmy się na zamek. Pod mury dowiozła nas kolorowa kolejka, a właściwie traktor z przyczepką. Dość nietypowy środek lokomocji, ale przyjemny dla zmęczonych życiem facetów. Dla pań na wysokich obcasach także. Miejscowa budowla to tzw. zamek chłopski, czyli wykupiony przez chłopów od feudała. Próżno tu szukać więc wysokich wież czy komnat, za to uroczych dziedzińców z małymi chatkami – i owszem. Zabudowa żywcem przypomina znaną z gier RPG, pokroju „Gothic”, „Skyrim” czy „Wiedźmin”. Cudo!

Narastający głód skierował nas co prędzej do Braszowa. Jazda krętymi górskimi uliczkami potrwała nieco dłużej, niż się spodziewaliśmy (po drodze odwiedziliśmy kurort narciarski – Jakub ma wizję zbadania go w zimie), zameldowaliśmy się w hotelu i wyszliśmy podbijać miasto. Braszów naszymi podbojami nie był specjalnie zainteresowany, dlatego pozwolił nam tylko na szybkie tournee wokół dwóch rynków (jeden zbudowany przez Niemców, drugi przez Rumunów), a później nakazał się skryć przed deszczem w knajpie. Z jednej zrobiło się w sumie chyba pięć, w tym jedna z trzema piwami kraftowego Sikaru.

Skończyliśmy na dyskotece. Nie lubię takich miejsc, ale muszę przyznać, że rumuńscy DJe znają się na swoim fachu. Po pierwsze: świetny dobór piosenek, po drugie – solidne zakolejkowanie i sklejenie tłustym bitem. Po trzecie – mistrzowskie przejścia, bez żadnych gadanek czy niepotrzebnych skitów. Młodzież nie schodziła z parkietu, a my, nieco za starzy jak na towarzystwo, ewakuowaliśmy się na nocleg. Po drodze zeżarliśmy najgorszego kebaba w życiu (a może to była shaorma?). Dobrze, że obyło się bez sensacji żołądkowych.

Jeszcze wracając do muzyki. W hotelu odpaliliśmy miejscową telewizję muzyczną. Oczywiście leciał pop, głównie ballady i jakieś imprezowe hity. Niby nie mój klimat, ale znów – ukłony dla Rumunów, którzy radiowy i dyskotekowy pop robią z klasą i rozmachem o kilka poziomów wyższym od Polaków. Oto cała odpowiedź na zarazę zwaną disco polo: brak dobrych polskich piosenek w radiu.

DZIEŃ 5 – TARGU MURES

Cel numer jeden – spróbować wstać na śniadanie. Gdy to się udało, nastał cel drugi: jak najmniej zmoknąć w czasie pakowania walizek do samochodu. Położony w górskiej dolinie Braszów ewidentnie lubi taplać się w deszczu.

Wystarczyło wyjechać z miasta, by zaraz się rozpogodziło. Na tę okoliczność ruszyliśmy do kolejnego zamku, w Rupea, podobno pokrzyżackiego. I to właściwie jedyna atrakcja tego miejsca. No, ewentualnie można za takową uznać interesujące okno w najwyżej położonym na tym terenie budynku. W sam raz na zrobienie zdjęcia.

W drodze do Targu Mures, które było naszym kolejnym celem, zatrzymaliśmy się jeszcze w Cricie, przy sporej plantacji chmielu. Z tego, co się orientuję, Pinta zamierza kolejny Hop Tour zaliczyć w Rumunii, więc kto wie – może wpadnie właśnie po rosnące tu chmiele. Acz nie wiem, czy uda się jej coś dostać. Spotkani w Klużu (o czym za chwilę) blogerzy twierdzą, że praktycznie całe zbiory miejscowego chmielu trafiają do koncernów…

Później zamarzyło nam się jechać nad jezioro zalewowe Bezidu Nou, z którego rzekomo wystaje jeszcze iglica kościoła. Coś jak nasza Solina kilka dni po pierwszym zalaniu. Tym razem przyszło nam mocno oddalić się od cywilizacji, głównie za sprawą GPSa (dzięki Ci, Google), który prowadził nas dziurawą, pozbawioną asfaltu drogą przez biedne wioski szeklerskie. Niektórzy ich mieszkańcy owszem, mają niezłe samochody i nawet schludnie się ubierają, ale pozostali wyglądają obskurnie. Nie wszystkim od natury to samo się dostało. Bardziej od lipnej drogi wkurzył nas fakt, że na jej końcu praktycznie niczego nie było. Jezioro albo w większości wyschło, albo trafiliśmy na porę, gdy woda została spuszczona. W efekcie H20 kotłowało się tylko przy zaporze. Zatopionego kościoła też nie uświadczyliśmy…

Samo Targu Mures nie jest miastem przychylnym fanom piwa, więc profilaktycznie wyposażyliśmy się w kilka butelek w Auchanie, jeszcze w Braszowie. Warto dodać, że miejscowe są równie – jeśli nie lepiej – wyposażone w alkohole, co polskie. Na półkach znajdziecie mnóstwo piw belgijskich, w tym mniej oczywiste niż Delirium Tremens czy Chimay.

W hotelu, w którym się zadekowaliśmy, nikt nie potrafił rozmawiać po angielsku. Ni w ząb. To jednak dość wyjątkowa sytuacja, ponieważ w czasie innych noclegów z komunikacją nie mieliśmy żadnych problemów. Rumunii całkiem nieźle posługują się mową Szekspira. No ale akurat nie w naszej noclegowni.

Jednak nie przyjechaliśmy tu, by rozmawiać z recepcjonistkami. Po zrobieniu słynnego już live degu w łóżku małżeńskim, udaliśmy się na miasto. Kolejne z piękną cytadelą, na terenie której wznosi się katedra kalwińska, a na trawniku jedni ćwiczą jogę, inni mają małżeńskie sesje zdjęciowe, a jeszcze inni po prostu się całują. No ładnie, ładnie.

Targu Mures nie posiada jako takiej starówki, za to sporo zabytkowych ulic i owszem. Przy głównej rzędem stoją przepiękne budowle, też pewnie austro-węgierskie, zachwycające zarówno w dzień, jak i w nocy. Ale ileż można zwiedzać. Warto gdzieś jeszcze pójść na piwo. Skończyło się na klasycznych Wiezenach oraz wielkiej żądzy sziszy, którą można było zamówić w sąsiednim lokalu. Niestety, nie było w nim miejsca, więc tym razem musieliśmy obejść się smakiem. Ale przynajmniej zrobiliśmy sobie twarzowe foteczki oraz poznaliśmy Rumunkę, która na wymianie uczelnianej w USA poznała Polaka, z którym przez pewien czas chodziła.

Po wizycie w knajpie doszliśmy z Jakubem do wniosku, że głupio tak piwa, targane przeze mnie w torbie, przynieść z powrotem do hotelu. Udaliśmy się więc znów w kierunku murów, by tam na ławeczce grzecznie spożyć, co nam matka natura dała. Reszta jest historią.

DZIEŃ 6 – KLUŻ-NAPOKA I

Wbrew obawom nasze samopoczucie na wstępie kolejnego dnia nie było takie złe, a po zjedzeniu śniadania i wypiciu kawy – zupełnie spoko. Raz dwa zawinęliśmy się więc w kierunku Klużu (drugie największe miasto w Rumunii), po drodze zahaczając jeszcze o Turdę.

Nie bez powodu. Mieści się tutaj ogromna kopalnia soli, co samo w sobie – szczególnie dla ludzi mieszkających niedaleko Wieliczki i Bochni – nie brzmi przesadnie sexy. Jednak atrakcje są jak najbardziej warte zapłacenia 60 lejów (kurs mniej więcej 1:1 ze złotówkami). Pod ziemią można przejechać się na diabelskim młynie, pograć w bilard, tenis stołowy czy kręgle, a kilka poziomów niżej także popływać łódką po podziemnym jeziorze. Wybrałem oczywiście dwie atrakcje, których bałem się najbardziej, czyli diabelski młyn i łódkę. Z duszą na ramieniu przetrwałem – było całkiem spoko.

Ciekawostka: gdybym wpadł do wody, owszem, straciłbym pewnie sprzęt elektroniczny, który miałem w torbie, za to pieniądze pozostałyby nienaruszone. Leje są bowiem wykonane z plastiku, ergo trudno je przedrzeć i niemożliwie zatopić.

Kopalnia trochę nas zmęczyła, więc udaliśmy się na obiad do sąsiadującej z nią restauracji. Po raz kolejny przekonałem się, że na ceny w Rumunii narzekać nie wypada. 30 zł za obiad w miejscu obleganym przez turystów to cena więcej niż uczciwa.

Kolejny przystanek to Kluż-Napoka, miasto uniwersytetów i zabaw. Znów – pełno tu kamienic, kościołów, zborów i cerkwi, które stanowią atrakcyjną mozaikę, tyleż różnorodną, co spójną. Nas jednak najbardziej interesował browar restauracyjny Klausen Burger, położony na dachu jednej z kamienic/galerii handlowych w centrum miasta. Piękny widok i dobre jedzenie skutecznie przesłaniają słabą jakość piw.

A propos jedzenia – kuchnia rumuńska to przede wszystkim raj dla ludzi kochających mięso. Przeróżne potrawki i gęste zupy (ciorby) naładowane są wszelkim dobrem z wieprza, wołu czy kuraka. Klasyczna ciorba de burta to zabielana zupa z flaczkami, lekko kwaskowa, ale gładka i sycąca. Wyróżnić warto pyszne cienkie kiełbaski o nazwie mititei, podawane zarówno w całości (do zestawu), jak i pokrojone (element potrawki). Sporo tu także pljeskavicy, czyli kotleta o bałkańskim (głównie serbskim) rodowodzie, tworzonego głównie jako miks wieprzowiny, jagnięciny i wołowiny. Warzywa oczywiście też się trafią, głównie pomidory, papryczki, cebule czy ogórki, ale stanowią raptem przystawkę dla mięsa.

Spragnieni sziszy, udaliśmy się po kolacji do lokalu, który ów specyfik oferuje. Łatwo go było namierzyć na węch, szliśmy więc jak po nitce do kłębka, aż wreszcie dopadliśmy wielkie bongo, wypchane tytoniem namoczonym w olejkach owocowych. Zawsze przy takiej okazji chce mi się słuchać Belzebonga, ale że akurat nie miałem przy sobie, musiałem obejść się, hmmm, słuchem?

Słuch na pewno wyleczyłbym w jednym z licznych szpitali, które znajdują się przy okolicznym uniwersytecie medycznym. A jeszcze kilka kroków dalej położona jest ulica o wdzięcznej nazwie Piezisa. Jeśli pożądają Państwo zabawy, w dowolnie jakim wydaniu, to nie widzę lepiej. My w jeden dzień siedliśmy w knajpie, gdzie kręciło się sporo bysiorów i ich dam, zaś w drugi postawiliśmy na lokal z kraftem.

Pierwszy wieczór w Klużu chcieliśmy zakończyć dzikim nocnym live degu, ale plany pokrzyżowała nam kolejna tajemnicza impreza, tym razem typowo taneczna, w rytmach latino. Nie o taniec nam tu jednak chodziło, bo kroczki do południowoamerykańskich tańców to jednak nie jest nasze królestwo, a o… darmowy alkohol. Weszliśmy do knajpy, jak do siebie, spytaliśmy jakiejś laski, co tu się odbywa i gdzie można zamówić coś do picia. Okazało się, że mają open bar, a że akurat nikt nie kasuje (było póóóóźno), to możemy zostać i się częstować za free. Dziękujemy!

DZIEŃ 7 – KLUŻ-NAPOKA II

Wstawanie w południe rozleniwia. Tak długo się zrzucaliśmy z łóżek i walczyliśmy z prysznicem, że w końcu zamiast na śniadanie, to poszliśmy na obiad, ponownie do Klausen Burger. Tym razem udało się zobaczyć instalację. Nic szczególnego, ale fotka jest.

Po spożyciu, wybraliśmy się na spacer po mieście, celem zbadania nieodkrytych jeszcze zakątków. W sumie na nic szczególnego nie trafiliśmy (może poza ładną cerkwią), więc dość szybko udaliśmy się na miejsce spotkania z dwójką (parą) piwnych blogerów. Theodora to Rumunka, Andy – Brytyjczyk, który skądinąd kilka lat temu mieszkał w Polsce (we Wrocławiu). Przepytaliśmy ich oczywiście gruntownie na temat miejscowego kraftu, stąd właśnie info o chmielu, czy festiwalu piwa w Bukareszcie. W tym roku nas ominął, ale kto wie – może za rok? Dowiedzieliśmy się przy okazji, że w Rumunii popularne są cydry i perry, które można dostać praktycznie wszędzie. Warto podkreślić, że są lepsze od randomowych polskich produktów z jabłek.

Kilka godzin przyjemnej rozmowy i czas się żegnać. Pojechaliśmy na przebiór do hotelu (zaczęło się robić chłodno), a następnie do browaru restauracyjnego Fabrica De Bere, należącego do koncernowego Ursusa. Kiedyś to było jedyne miejsce, gdzie warzył, ale od dawna ma dużą fabrykę gdzie indziej. Tu jestem zobowiązany do poinformowania Państwa, że zarówno piwo Ursus Niefiltrowane, jak i Ursus Black to kawał dobrej roboty. Brakuje w Polsce koncerniaków na takim poziomie, szczególnie piję do drugiego z piw, Schwarzbiera. Czekolada, orzechy, trochę kawy… Dla mnie bomba.

Acz nie po koncerniaki tu przyjechaliśmy, a po kraft. Powrót na Piezisę okrasiliśmy degustacją piw z miejscowego browaru Bere a la Cluj. Szczegóły pozostawię sobie na inną okazję, dodając tylko, że piwa okazały się całkiem niezłe. Niestety nie uratowały mnie przed spadkiem formy i domaganiem się przez organizm snu. Pozostawiłem więc Kubę i Mateusza, a sam ewakuowałem się do hotelu.

DZIEŃ 8 – ORADEA

Zmęczenie dawało o sobie znać, ale nie zwalnialiśmy tempa. Kompletysta Jakub zechciał spróbować możliwie największej liczby piw tworzonych przez Rumunów. W efekcie wizyta w sklepie Beer’s Point w Klużu zakończyła się kupnem 15. Czy muszę dodawać, że wszystkie zdegustowaliśmy jeszcze tego samego dnia? 6 na lajwie, 9 w nocy. Dla martwiących się o nasze wątroby powiem tylko, że większość drugiej partii wylądowała w zlewie, gdyż była po prostu okropna.

Zlew ów był położony w hotelu w mieście Oradea, naszym ostatnim punkcie wyprawy. Zanim zadekowaliśmy się w hotelu, chcieliśmy skorzystać z term i miejscowego parku wodnego. Próżna nasza nadzieja – deszcz po raz kolejny zadecydował za nas i w efekcie musieliśmy się obejść smakiem.

Co w takim razie? Ano wyprawa na stare miasto. Stare, ale jare. Oradea to doskonały przykład wspaniałego odrestaurowania głównych placów i pasaży. Prace jeszcze trwają, ale rynek już teraz robi genialne wrażenie. Jasny, przestronny, schludny, będący mieszaniną świątyń i lokali do zabawy. Czego chcieć więcej od starego miasta?

Podobnie prezentuje się cytadela, której remont – tak wywnioskowaliśmy – zakończono pewnie kilka dni przed naszym przyjazdem. Wiele budynków jeszcze nie zostało zagospodarowanych, a pozostałe wyglądały, jakby przed sekundą ekipa wykończeniowa naniosła ostatnią plamkę farby.

Takie samo wrażenie robi wspomniany wyżej pasaż z przeszklonym dachem rozpiętym pomiędzy kamienicami. Miejsce ewidentnie kojarzy mi się z analogicznym pasażem w Mediolanie, niedaleko słynnej Duomo. Dominują tu jednak nie sklepy, a knajpy. I to nie tylko ekskluzywne, ale też zwykłe kluby. Ba, znalazło się miejsce dla kebabowni.

Niestety, wybór piwa mają tu lichy, więc szybko przenieśliśmy się do hotelu. Tam, przy dźwiękach muzyki weselnej, dobiegającej z sali balowej położonej obok, dokonaliśmy organoleptycznego spróbowania piwnego gówna i wylania go w kanał, o czym już pisałem wcześniej. A skoro nie ma piwa, to można iść spać.

DZIEŃ 9 – POWRÓT

Planowaliśmy wstać o 8:00, by jeszcze spróbować uderzyć na termy, ale ewidentnie nam nie wyszło. Śniadanie zjedliśmy po 10:30. 😉 Nic to – zamiast marudzić, ruszyliśmy najpierw na stare miasto, by podziwiać je w pełnym słońcu w dzień, a później do Auchana, by zaopatrzyć się w wina i komercyjną podróbkę palinki.

Wreszcie zebraliśmy się do wyjazdu. Granica rumuńsko-węgierka położona jest niedaleko Oradei, dlatego ta część poszła nam szybko. Sęk w tym, że tuż przed kontrolą zorientowałem się, że „zgubiłem” dowód osobisty. Ups. Czyli że czeka mnie podróż do konsulatu? Przypomniałem sobie, że na szczęście wziąłem na wszelki wypadek paszport. Celnicy więc bez większego problemu mnie wpuścili, ale nerw w głowie pozostał. Dopiero po spokojnym odtworzeniu w głowie scen z dnia poprzedniego przypomniałem sobie, że dowód wylądował w tylnej kieszeni spodni… Nigdy wcześniej go tam nie wkładałem…

Mimo wszystko odnalezienie kawałka plastiku na nowo wprawiło mnie w dobry humor, którym naładowywałem się przez cały wyjazd. Dla człowieka, który ostatnie kilkanaście miesięcy przesiedział przed komputerem, taki wysiłek to czysta przyjemność. Szczególnie ze świadomością pozytywnych zmian w życiu, które albo już się dokonały, albo dopiero nadciągają. Ale o tym nie dziś. 😉

Dziś chcę tylko spuentować krótkim: jedźcie do Rumunii. To naprawdę piękny kraj, powoli dobijający do europejskiego poziomu życia, a zarazem nie tak bufonowaty, jak Zachód. Pełno tu zapierających dech w piersiach krajobrazów i uroczych miasteczek. Mnóstwo ludzi może nie tak bezpośrednich, jak np. na Kaukazie, ale na pewno serdecznych i przyjaźnie nastawionych. Taka litania pochwał chyba wystarczy, by przekonać Was do odwiedzenia wciąż jeszcze przez nas niedocenianego kraju.

(Visited 2 685 times, 3 visits today)

3 komentarze na temat “Rumunia, czyli tam i z powrotem

  1. Pingback: Hop Hooligans w Krakowie (w trzech aktach)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *