Wystarczy kilka chwil, by pomóc potrzebującym homo sapiens i jeszcze zostać nagrodzonym!
Krwiodawstwo – temat niby znany i zgrany, wszak pewnie każdy z nas miał z nim do czynienia, lub przynajmniej o całym procederze słyszał. To nasza krew jest najcenniejszym lekiem, mogącym uratować życie drugiego człowieka. Mam jednak wrażenie, że ciągle brakuje nam, hmmm, obywatelskiej ogłady, bowiem banki krwiodawstwa ciągle cierpią na niedostatek surowca. Jak możemy zmienić ten stan rzeczy? A chociażby pisać o nim możliwie najwięcej i zachęcać zdolnych do oddania krwi, by to uczynili.
Pamiętam dokładnie swój pierwszy raz. To było w trzeciej klasie liceum, a konkretniej 22 listopada 2006 roku. Tego dnia mieliśmy mieć dwie godziny języka angielskiego, podczas których nasza nauczycielka z pewnością nie omieszkałaby przepytać kilku niezbyt dobrze przygotowanych uczniów. A że większość z nas zdążyła już wykorzystać „nieprzygotowania”, więc trzeba było uciec się do fortelu. Wagary nie wchodziły niestety w grę, trzeba było skądś wytrzasnąć zwolnienie lekarskie. Tylko co począć, gdy delikwentów chcących opuścić lekcje była, hmmm, szóstka? Ziom Pucan wpadł więc na genialny pomysł – pójdźmy oddać krew! Za ową usługę dostaje się usprawiedliwienie (również do pracy), więc grzechem byłoby nie skorzystać.
Wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do krośnieńskiego szpitala. Okazało się, że na tej wyprawie skorzystam podwójnie, bowiem w tym czasie odbywały się Mistrzostwa Świata w siatkówce, rozgrywane w Japonii. W momencie, gdy czekałem na swoją kolej, by oddać krew, na umieszczonym w poczekalni telewizorze transmitowano spotkanie Polska-Japonia, które nasi świetnie przygotowani reprezentanci (późniejsi wicemistrzowie świata) w cuglach wygrali 3:0.
Wróćmy do samego procesu oddawania: szybko wypełniłem wręczoną kartkę-deklarację krwiodawcy, udałem się na wszelkie wymagane badania, w tym ważenie, mierzenie ciśnienia i poziomu cukru. Okazało się, że jedna z koleżanek nie może oddać krwi, gdyż ważyła poniżej 50 kg. Na szczęście i tak dostała zwolnienie ;).
Na mnie sam proces oddawania krwi nie zrobił żadnego wrażenia: wkłucie – mimo że igła gigantyczna – przesadnie nie bolało, obecność metalu w ciele takoż nie robiła mi różnicy. Ot, leżałem sobie z lekko uniesionymi nóżkami przez kilka minut, czekając, aż zejdzie ze mnie przepisowe 450 ml krwi, po czym zeskoczyłem z fotela i rad udałem się po odbiór czekolad, które – jak się okazało – przysługują każdemu krwiodawcy. Później, już z usprawiedliwieniem, wróciłem do szkoły i dumny pomachałem nim przed oczami wychowawczyni podczas godziny wychowawczej. Mgr P. nad wyraz spokojnie podeszła do naszej akcji, w końcu zrobiliśmy coś naprawdę dobrego. A że z dość egoistycznych pobudek? Cóż…
Później jeszcze wielokrotnie oddawałem krew i mam zamiar wciąż praktykować ten proceder. Jestem silnym chłopem, pozbawionym chorób (a przynajmniej nic o nich nie wiem), potrafię przez co najmniej 24 godziny nie pić alkoholu (wiem, ciężko w to uwierzyć kolesiowi, który pisze o piwie), nie przyznaję się do żadnych nałogów (poza spaniem). Nie mam też żadnych problemów z mdleniem/wagą czy innymi aspektami „technicznymi”, dlaczegóż więc miałbym nie być krwiodawcą?
Dobry Człowieku, i Ty nie bądź pałą. Jeśli nie przekonuje Cię pomoc innym ludziom, pomyśl choćby o czekoladach i zwolnieniach z zajęć czy pracy, a po pewnym czasie – o darmowych przejazdach komunikacją za złoty medal krwiodawcy. Niezły deal, co nie?