Pewnie każdy z nas ma takie zespoły, których muzyka kojarzy mu się z niezwykle przyjemnymi chwilami. Jednym z moich jest Lebowski.
Doskonale pamiętam, jak bodajże w połowie 2011 roku moja koleżanka ze świętej pamięci Students.pl napisała do mnie, iż poznała taką, a taką kapelę, widziała ją na żywo i jest oczarowana. Mówiła o czwórce facetów ze Szczecina, którzy postanowili grać instrumentalnego rocka, na swojej pierwszej płycie przeplatając go cytatami z filmów, głównie polskich. Skontaktowała mnie z ich managerem, Radkiem Ratomskim, który niedługo potem podesłał mi ich pierwszą płytę, „Cinematic”. Od razu się w niej zakochałem. Panowie nazywali ten materiał muzyką do nieistniejącego filmu, ja natomiast od pierwszego przesłuchania twierdziłem, że ten film istnieje – nakręcony w naszych głowach przez członków Lebowskiego.
Od tego czasu kompozycje zespołu towarzyszyły mi w wielu wyjątkowych chwilach, zresztą zupełnie niezaplanowanie. Ot, na przykład, gdy jechałem jesienią 2011 roku do Warszawy na trzecie urodziny wspomnianego wcześniej portalu. To była jedna z lepszych imprez w moim życiu, okraszona sporą ilością alkoholu i mnóstwem ciekawych rozmów, a później – z racji braku pociągów – nocowaniem na Centralnym. I powiem wam szczerze, że nawet i ta sytuacja do dziś wydaje mi się mega pozytywna i pozostaje ciekawym wspomnieniem (może kiedyś napiszę o nim coś więcej).
Jednak najwspanialsze wspomnienie, jakie wiąże się z Lebowskim, przenosi mnie do dnia 13 kwietnia 2012 roku. Wtedy to panowie grali koncert we wrocławskim klubie Liverpool, a ja postanowiłem się z nimi spotkać, poznać i przeprowadzić wywiad dla Students.pl. Wbiłem więc z Kobietą do klubu na kilka godzin przed koncertem, Radek wprowadził nas labiryntami od strony zaplecza, po czym wszyscy usiedliśmy przy stole, racząc się piwem i rozmawiając: naprzeciwko mnie Marcin Grzegorczyk (gitara) i Marcin Łuczaj (klawisze), po mojej lewej Marek Żak (bas) i Krzysztof Pakuła (perkusja). Rozmowa trwała kilkadziesiąt minut i przebiegła w fantastycznej atmosferze, przerywanej wypowiedziami Stefana Niesiołowskiego, którego zacne lico pojawiało się na ekranie telewizora umiejscowionego nad barem. Marcin G. zdradził mi wtedy filozofię działania zespołu: – To nie jest tak, że mamy parcie na sukces, nie zastanawiamy się: co tu zagrać, by zaistnieć. Robimy swoje i bardzo się cieszymy, że są osoby, którym się to podoba. Chodzi o to, byśmy mieli frajdę i byśmy tworzyli muzykę, pod którą moglibyśmy się podpisać obiema rękami.
Koncert nas oczarował, cudowna muzyka wypełniła przestrzeń Liverpoolu subtelnością i delikatnością płynącym z idealnie zbalansowanego instrumentalnego rocka, uzupełnionego wizualizacjami. Nie będę się na ten temat rozpisywał – po prostu sami musicie zobaczyć ich w akcji:
Jednak to, co najpiękniejsze, wydarzyło się po tym koncercie. Nie chcę opisywać całej sytuacji, bo jest dla mnie zbyt osobista. Powiem więc tylko, że do tamtego dnia nigdy nie płakałem ze wzruszenia (tego pozytywnego), tymczasem tamtejszego wieczoru gula skoczyła mi do gardła i zupełnie rozłożyła na łopatki. Dziękuję A.! Być może to atmosfera koncertu Lebowskiego wpłynęła na późniejsze wydarzenia? Jestem pewien, że w jakimś sensie tak.
Chłopaki ze Szczecina mogli obrosnąć w piórka, wszak „Cinematic” zebrało dziesiątki świetnych recenzji na całym świecie. Gdy zaczyna się wspólną karierę od nagrania płyty życia to, jak się pewnie domyślacie, zaczynają się schody. Jak ją przebić? Co zrobić, by kolejna była jeszcze lepsza? Lebowscy wymyślili – ukłonili się smooth jazzowi i zaprosili do udziału w nagraniu mistrza trąbki Markusa Stockhausena. Efekt? Kilkanaście tygodni na liście przebojów Trójki. Jak najbardziej zasłużenie. Jeśli cała, zapowiadana na jesień tego roku płyta utrzyma klasę „Goodbye My Joy”, o jej sukces jestem spokojny:
26 kwietnia 2014 roku. Lebowski gra koncert w krakowskim Zaścianku. Miałem tam być, by napawać się swoim artystycznym rozpierdolem. Aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie dokładnie w ten sam dzień rozpierdol się skończył, zniknął jak bańka mydlana i nad moją głową znów zaświeciło słońce. Z tego powodu nie dotarłem na imprezę, ale duchowo byłem tam obecny. Czuję, że Lebowski znów przyniósł mi szczęście i chwile pełne uniesień. Dlatego, Panowie, trzymam za Was kciuki! Grajcie jak najdłużej i przyjeżdżajcie do mojego miasta możliwie często – wtedy zawsze dzieje się coś wyjątkowego.