Z poważną miną i szczerością kombatanta oświadczam: jakże szybko ten czas leci!
24 marca 2012 roku – ta data na długo pozostanie w moim sercu. To właśnie wtedy ja i ziomkowie z zespołu Dust Bowl daliśmy pierwszy wspólny koncert w wypełnionej po brzegi (80-90 osób) Kawiarni Naukowej. Pamiętam ten wyjątkowy dzień, jakby to było wczoraj i to nie tylko ze względu na sam występ…
Dust Bowl nie jest moim pierwszym zespołem: mieszkając jeszcze na Podkarpaciu udzielałem się w kilku projektach, z dwoma koncertując. Śpiewać nauczyłem się w chórze gospel Bliżej Nieba. Z kolei z kapelą Sabotaż osiągnęliśmy kilka sukcesów, byliśmy popularni w rodzinnym mieście, a piosenkę „Pozytywka” znał każdy, kto w naszym mateczniku bywał w knajpach. Oj tak, piękne to czasy – byłem 15 kilo młodszy i posiadałem długie kudły.
Przyszły czasy studenckie, a wraz z nimi konieczność przeniesienia tyłka i talentów do Krakau. Na miejscu próbowałem drzeć ryja w kapeli groove metalowej, aż wreszcie na trzecim roku studiów, za pośrednictwem zioma Pucana, trafiłem do kapeli, w której bas dzierżył jego znajomy, Marcel. Tak ukształtował się Dust Bowl.
Po kilku miesiącach prób w końcu zdecydowaliśmy: musimy zagrać koncert! Mieliśmy gotowych 14 numerów (plus kilka na bis), upatrzyliśmy sobie miejscówkę – Kawiarnię Naukową (wtedy jeszcze usytułowanej przy ul. Jakuba) i zaklepaliśmy datę: 24 marca 2012, sobota, godzina 20:00, wjazd 2 zł (a żeby było, że nie za darmochę). Zaprosiliśmy wszystkich znajomych i przystąpiliśmy do organizacji.
Najpierw rozmyślaliśmy o stroju – padło na czarne podkoszulki (nie mam pojęcia dlaczego) i spodnie dowolnej prezencji. Pomyślałem, że potnę swoje stare jeansy, by wyglądać jak rasowy rockman, na łeb nałożę kaszkiet, na stopy sneakery i będzie okej. Kobieta przyjechała w piątek, jako pierwsza wysłuchała całego materiału na próbie, a później pomogła mi targać spodnie.
Gdy tak sobie siedzieliśmy w sobotnie przedpołudnie mordując się z opornymi gaciami, niespodziewanie ktoś zadzwonił przez domofon do mieszkania. Szczęka mi opadła, gdy okazało się, że specjalnie na mój koncert do Krakowa przyjechał mój przyjaciel Drygi ze swą dziewczyną Pawcią (dziś już żoną)! No pięknie, tego się po nich nie spodziewałem! Wzruszon zabrałem towarzystwo na żarcie, a później zaciągnąłem na koncert.
Pamiętam emocje, które towarzyszyły nam w trakcie rozkładania sprzętu. Wszyscy udawaliśmy niesamowicie spokojnych, ale każdy w środku się gotował. Ile osób przyjdzie? Jak zabrzmimy? Czy będzie się podobało znajomym? Czy będą się dobrze bawić? Czy się nie posypiemy w jakim numerze?
Ruszyliśmy… „Efekt Deadweight” wykrzyczałem z zamkniętymi oczami, wijąc się i tłukąc przy mikrofonie. „Adam” – publika to podłapała, w końcu połączenie bluesa z funkiem pięknie trafia w ucho. „Samoloty” – reggałka ze zrzuceniem przeze mnie czapki i zaprezentowaniem łysiny. „Przepraszam się” – Jerry tarza się po ziemi, pijąc przy okazji wino wprost z butelki. „Micha Kurzu” – yes, yes, yes, to działa! Ludzie podchwytują refren i wydzierają się razem ze mną i Marcelem.
A po koncercie, gratulacje, przytulanki, sto lat dla Maćka i Asi, którzy ogłosili zaręczyny, dobra zabawa. W końcu – powrót na mieszkanie i próba wyluzowania przy piwie i pizzy z Kobietą i meine BFF.
Od tego czasu zagraliśmy sporo koncertów. Jedne były lepsze, inne gorsze, czasami ludzie bawili się jak zwariowani, kiedy indziej siedzieli z założonymi rękami. Jednak cały czas nas to rajcuje. To właśnie koncert w Kawiarni Naukowej dał nam kopa i pewność, że powinniśmy to dalej ciągnąć. Oby jak najdłużej.
Dzięki, że jesteście z nami!