Pamiętacie, jakie piwa piliście, zanim przyszła moda na kraft? Bo ja całkiem dobrze.
Choć piwna rewolucja w Polsce liczy sobie raptem 5 lat, a ja siedzę w niej ok. 3 lata, to czasami łapię się na wrażeniu, że dobre trunki piję niemal od zawsze. Być może dlatego, że od większości jasnych Lagerów zawsze mnie odrzucało. Moja wiedza nie pozwalała mi na to, bym świadomie mógł traktować Taterkę czy innego Harnasia jak siki, ale miałem jakiś wewnętrzy opór przed ich kupowaniem i piciem.
Dlatego też niemal od początku swojej przygody z piwem – a piję prawilnie od 18. roku życia – sięgałem głównie po piwa „inne”, niż Eurolager. Strzelam, że z tego powodu łatwo było mnie piwnej rewolucji złowić. Po naszego szczochowatego koleżkę sięgałem wtedy, gdy miałem ideę delikatnego zrycia bani. Wtedy głównym bohaterem stawał się stary, dobry Żubr. Gdy zaś szukałem dobrego smaku, sięgałem po jedno z tej piątki klasyków:
-
Żywiec Porter
Najdroższe polskie piwo w sklepie z miejsca stało się Świętym Graalem. W końcu nie każdego dnia wydawało się 4,95 zł na piwo, podawane w dodatku w butelce 0,33l. Dlatego Porter serwowaliśmy sobie od święta. Jednych cieszyła kosmiczna jak na tamte czasy zawartość alkoholu, mnie bardziej jarał posmak jakbym ssał kopiko i przegryzał czekoladą. Dziś także od czasu do czasu lubię po nie sięgnąć, choć stabilność warek woła o pomstę do nieba.
-
Okocim Palone
Legenda, która wróciła na rynek rok temu i… tyle ją widzieli. Przynajmniej ja nie potrafię jej znaleźć na półkach sklepów, do których chodzę. Choć może to i dobrze, bo dziś ów – zakładam – Schwarzbier mógłby zostać odarty z aury młodzieńczego romantyzmu. W liceum porywał mnie subtelnym posmakiem paluszków i kawy zbożowej (yup, potrafiłem zdefiniować to odczucie), tak różnym od wszystkich innych piw. Co prawda większość kumpli na dzielni uważała Palone za piwo „dla bab” (bo słodsze od Taterki), ale miałem to gdzieś. Na mecze zawsze chodziłem z puszką Okocimia.
-
Amber Pszeniczniak
Najmłodszy w tej stawce wywar trafił na rynek nieco ponad rok przed moim wejściem w świat kraftu, ale to wystarczyło, bym przez jakiś czas kochał Pszeniczniaka miłością bezgraniczną. W porównaniu do cenionego Okocimia Pszenicznego, był bardziej wytrawny, przez co – przynajmniej mnie – przyjemniej się go piło. Choć pamiętam, że gdy po przelaniu piwa z butelki do szklanki ujrzałem na dnie jakiś „brud”, chciałem pójść do sklepu reklamować produkt. No bo skąd miałem wiedzieć, że to drożdże?!
-
Herrnbrau Koźlak
Dziś Bock nie wydaje mi się przesadnie odkrywczym stylem, choć jak utrzymuje Piotrek Pokora to wszystko dlatego, że nie piłem naprawdę dobrego. Jednak kilka lat temu dzieło niemieckiego browaru Herrnbrau, z etykietą przygotowaną specjalnie na polski rynek, było moim mokrym snem – i chyba nie tylko moim. Dlaczego? Bo miało JAKIŚ smak, wyczuwalną pełnię (której wtedy oczywiście pełnią nie nazywałem), ciekawy zapach, który kojarzył mi się z chlebem, no i – last but not least – więcej %% niźli na ten przykład Tyskie. Tylko mi nie mów, że nie zwracałeś na ten parametr uwagi. Bujać to my, a nie nas.
-
Pilsner Urquell
W moim pamiątkowym zestawieniu nie może zabraknąć Pilsnera, bo choć to jasny Lager, to jednak szczodrze nachmielony na aromat i goryczkę – przynajmniej w porównaniu do polskich orłów. 10 czy nawet 5 lat temu jego gorycz była dla mnie wręcz rozbrajająca (choć do zaakceptowania). Dziś może o glebę w tym aspekcie nie rzuca, ale – co by nie mówić – gdy trafi mi się w łapy dobra warka (czytaj: z akceptowalną intensywnością jajecznego aromatu), to wypijam z nieskrywaną przyjemnością.
Stabilność warek żywca objawa się obecnie tym że zawsze capie gwoździem.