„Dust Bowl” – wreszcie urodziliśmy!

Są w życiu takie chwile, kiedy nawet największy twardziel mięknie i łezka spływa mu po policzku. Ja takowej doświadczam, gdy chwytam w ręce moje dziecko.

Epka Dust Bowl. Moja pierwsza płyta. Nie jakieś tam internetowe wybroczyny, tylko piękny krążek zapakowany w digipacka. Nagraliśmy ją już kilka miesięcy temu, wypuściliśmy do sieci, ale dopiero teraz trafiła na płyty. Takie śliczne, takie brązowiutkie! No sami popatrzcie!

Temat nagrań pojawił się już dość dawno, ale jako ludzie z natury skąpi, a z rzeczywistości – niekoniecznie zamożni, chcieliśmy uzbierać kasę na ich dokonanie poprzez granie koncertów. Gdy takowa się pojawiła, zaklepaliśmy studio pod Nowym Sączem, polecane przez ziomków, solidne i w dodatku niedrogie, wybraliśmy materiał, który chcemy nagrać tam w dwa dni (panie, takie terminy) i poczęliśmy go rzeźbić na wszystkie sposoby w czasie prób. Pieszczenie solówek, dopracowywanie linii melodycznych, wymuskanie klekotania basu i stukania perkusji.

W końcu dotarliśmy w piątkowy wieczór do NS Studio, by walczyć o naszego pierwszego wspólnego potomka. Zaopatrzyliśmy się w hektolitry piwa, pizzę i fajki, ja także we wszelkie wspomagacze do gardła (spray Glosal, płatki miodowe, maślankę – serio, to działa!) i wbiliśmy do kanciapy Piotrka, właściciela firmy i realizatora dźwięku, by się rozgościć. Facet świetnie to wszystko obmyślił – w garażu ojca zrobił studio nagraniowe, obok postawił pomieszczenie na konsoletę, a z domem połączył je obszernym przejściem, w którym zespoły mogły spać (łóżka piętrowe na sześć osób), zjeść i umyć się. Warunki iście kolonijne, ale na tym polegał cały urok tego miejsca. W pierwszy wieczór oczywiście nie nagrywaliśmy, tylko zajęliśmy się kontaktami z używkami wszelakimi, nocnymi Polaków rozmowami oraz zabawą z małymi pieskami właścicieli. „Tylko uważajcie, by wam nie uciekły”. Spooooko.

Oczywiście, że uciekły. Przez otwarte okno wskoczyły do kanciapy, pchnęły mordkami drzwi wejściowe i wybiegły na tę część ogrodu, w której królowała otwarta brama. I tyle ich widzieli. Na szczęście po jakimś czasie Marcelowi – basiście udało się niepokorne psiny złowić całe i zdrowe. Maluchy dostały kopa w dupę i od razu zaniechały kolejnych prób ucieczek, a my mogliśmy się skupić na piciu i gadaniu. O wszystkim: od oczywiście muzyki, poprzez płazy (Maciek – gitarzysta zajmuje się zawodowo żabami, serio), skończywszy na prawie podatkowym w Polsce. O kobietach też było, ale nie drążmy tematu.

Sobota to dzień walki ze sprzętem. Przynieś, rozstaw, przypnij, połącz, ustal brzmienie. Popraw. Popraw bardziej. Za głośno, za cicho. Za mało mięsa! Czemu ten klawisz taki kościelny? Chcesz Jerry więcej pogłosu? Łączymy piece, czy nagrywamy na jednym wybranym? Wolisz siedzieć w salce czy w realizatorce? Ej, może nagramy to ścieżka po ścieżce, a nie na setkę? Kurwa, który wypił moje piwo?!

SONY DSC

Realizator Marcello

Po godzinach mordęgi zabraliśmy się za składanie bębnów i tak jakoś zeszło, że nastał wieczór. Zatem nie ma co przedłużać, resztę nagramy jutro, a teraz chodźcie po browar i chipsy. Oglądnęliśmy jakiś japoński paranoiczny film, po czym znów udaliśmy się na przedsionek przybytku, by tam oddać się konsumpcji produktów szkodliwych. Dżizas, jakie to było piękne! Totalny chillout, kiedy znajdujesz się z dala od cywilizacji, wokół ciebie nieprzenikniona noc. Po ciele pieści cię przyjemne letnie powietrze, wewnątrz szaleją procenty, a w głowie harcuje jedna myśl: muzykowanie jest zajebiste!

W niedzielę poszło jak z płatka, bo wszystko mieliśmy zapięte na ostatni guzik. Dwa, trzy podejścia i ścieżki siedziały! Nawet Marcello, któren obawiał się nagrywania swojej linii basu do „Blokujesz przejście”, wstrzelił się bodaj za pierwszym razem.

SONY DSC

Czasami dobrze jest wydrzeć ryja

Ja nagrywałem na końcu. Na spokojnie, bez nerwów, najpierw partie relatywnie niższe, później te bardzo wysokie, a na koniec darcie ryja. Ot, co by gardziołko przetrwało w zadowalającym stanie. Wreszcie, późnym popołudniem, udało się zamknąć sprawę.

Teraz następuje jej finalizacja. Płyta wreszcie ukazuje się w pięknej wersji fizycznej. Okładka pachnie drukiem, krążek efektownie kręci się w odtwarzaczu, dźwięki płyną z głośników mojej wieży. To jeden z najlepszych prezentów jakie dostałem na urodziny! Tym fajniejszy, że poniekąd sam go sobie sprawiłem.

PS: o tym, jak nabyć krążek, poinformujemy wkrótce na naszym FB oraz oficjalnej stronie.

(Visited 17 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *