Dziś cofam się do czasów liceum, bo oto mój ulubiony ówcześnie serial świętuje urodziny.
W swoim rodzinnym domu nie miałem satelity, ni kablówki, a jedynymi kanałami, jakie wyłapywała pokojowa antena, były TVP1, TVP2 i Polsat. To dla mnie żaden powód do wstydu, bo telewizja zarówno wtedy, jak i dziś nie była mi do niczego potrzebna (obecnie w ogóle nie mam telewizora). Internet owszem, gościł na komputerze, ale jego prędkość była tak słaba, że nie było mowy piraceniu (któż słyszał o płynnymi streamingu czy VoD…) czegokolwiek. W takich oto okolicznościach przyrody dożyłem lat nastu nie wiedząc, że można zrobić serial na poziomie artystycznym wielkiego kina.
Aż wreszcie nadszedł listopad 2005 roku (w Polsce jak zwykle wszystko działało z opóźnieniem), w telewizyjnej Jedynce pojawiły się zwiastuny serialu opowiadającego o grupie ludzi, którzy przeżyli katastrofę samolotu pasażerskiego i trafili na wyspę nie mającą kontaktu ze światem. Istny Hitchcock na dzień dobry.
„Zagubieni”. Serial dorobił się sześciu sezonów, został obsypany nagrodami i tak pogmatwany, że do dziś do końca nie ogarniam, o co weń chodziło. O walkę ze samym sobą, o ucieczkę przed przeszłością, o miejsce, w którym możemy nabrać dystansu do dotychczasowego życia, a może o czyściec, w którym – zanim trafimy do raju – musimy zapłacić za wszystkie winy?
Niezależnie od odpowiedzi, „Lost” zrobili na mnie piorunujące wrażenie rozmachem i odwagą. Filmowcy dopiero przymierzali się do sfilmowania cyklu George R.R. Martina „Pieśń lodu i ognia”, gdy twórcy serii z upodobaniem mordowali ulubionych bohaterów telewidzów (patrz: Boone czy Charlie). Świat jeszcze nie miał pojęcia, że można manewrować tak teraźniejszością i przeszłością, jak to miało miejsce w przypadku pierwszej serii „True Detective”, albo kilku sezonów „Dextera”, a scenarzyści „Zagubionych” z upodobaniem stosowali flashbacki.
„Lost” przeczołgał nas mentalnie i psychicznie, budził napięcie i zainteresowanie, zadawał pytania, ale nie dawał odpowiedzi, niepokoił, epatował śmiercią, ale nie po to, by szokować, ale by przedrzeć się przez nasze kamizelki obojętności i zadać nam pytania o naszą przeszłość. To ona nie pozwala nam zaznać spokoju, to ona sprawia, że budzimy się zlani potem w środku nocy, zgrzytamy zębami, albo cierpimy na kołatanie serca. Uwolnimy się od tych dolegliwości tylko wtedy, gdy odnajdziemy samych siebie, gdy naprawimy swoje błędy, odkupimy grzechy, lub przynajmniej zrozumiemy, gdzie tkwi błąd.
Nigdy wcześniej (a i rzadko kiedy później) serial nie dał mi tyle do myślenia co „Zagubieni”, dlatego też do końca życia będę darzył go szczególnym sentymentem.