Tak się dziwnie składa, że amerykański zespół zawsze trafia ze swoimi płytami na okoliczności, w których potrzebuję ich muzyki. Nie inaczej jest tym razem.
Pierwszą płytę kwartetu z Kentucky pokazał mi Pucan, mój serdeczny ziom z licealnej ławy. To był czerwiec 2006 roku, kumpel miał wtedy fazę na hard rocka i gdzieś tam w łapy wpadł mu krążek „Black Stone Cherry”. Z perspektywy czasu trudno nazwać go wybitnym, ale wtedy ujęła nas jego moc, luz i prostota, którą legitymowali się ci młodzi goście, niewiele starsi ode nas. Ich muzyka tak na mnie działała także dlatego, że to właśnie wtedy tempa nabierała moja „kariera” z zespołem Sabotaż, graliśmy pierwsze koncerty, zyskiwaliśmy fanów, pisaliśmy coraz lepsze piosenki… Dodatkowo moje życie osobiste zaczęło nabierać rumieńców. Nic dziwnego, że lubię sobie powspominać te czasy przy pomocy choćby „Rain Wizard”:
Na drugi krążek Black Stone Cherry, „Folklore and Superstition” (sierpień 2008) czekałem już całkiem świadomie. Bałem się, że ich wydawca Roadrunner zechce z nich zrobić drugi Nickelback, ale panowie jakoś się obronili, choć faktycznie nagrali płytę bardziej melodyjną, niż jedynka. I znów trafili na swój czas: przez tamte wakacje odbudowywałem się po „artystycznym rozpierdolu” i nicości roku akademickiego 2007-2008 oraz wydarzeń go poprzedzających. Długo mi to zajęło, ale gdy posłuchałem „Please Come In”, znów zachciało mi się zanurzyć palce w muzyce. To właśnie wtedy postanowiłem zabawić się w dziennikarstwo muzyczne…
Trzeci album Black Stone Cherry, „Between The Devil & The Deep Blue Sea” doceniłem dopiero po czasie. Gdy usłyszałem go po raz pierwszy – w czerwcu 2011 roku – wydał mi się zbyt wygładzony, może nawet popowy. Jednak na przełomie 2011-2012 zacząłem dostrzegać jego lekkość, wolność country, przebojowość i błogość. Może dlatego, że właśnie wtedy wybuchła „zima miłości”, najpiękniejszy czas w moim życiu, który zaowocował najbogatszą i najwspanialszą relacją międzyludzką jaką miałem okazję do tej pory przeżyć. A wszystko zaczęło się przy dźwiękach „All I’m dreamin’ Of”… Gula skacze, gdy tego słucham.
6 maja ukaże się czwarty studyjny materiał chłopaków, zatytułowany „Magic Mountain”. Po singlu „Me And Mary Jane”, znać, że choć Black Stone Cherry trochę powtarzają się melodycznie, to bardzo dojrzeli aranżacyjnie – mam nadzieję, że odniosą sukces. Ja bardzo potrzebuję ich muzyki, by dostać pozytywnego kopa. Nie ukrywajmy – nic tak nie stawia na nogi, jak dobry rock’n’roll. Czekam na więcej, niech już przyjdzie ten cholerny maj.