Oglądaliście serial „True Detective”? Zawiedliście się końcówką? Ja wprost przeciwnie. [UWAGA SPOILERY]
Ta seria była skazana na sukces. Nie dość, że stoi za nią HBO, które nie szczędzi środków na swoje produkcje, to jeszcze jej twórcy idealnie trafili z doborem aktorów do głównych ról. Woody Harrelson, czyli serialowy Marty Hart, błysnął niedawno w filmie „Game Change” oraz przypomniał się popcornowym wizytatorom kin za sprawą „Igrzysk śmierci”. Z kolei Matthew McConaughey – Rust Cohle – przeżywa właśnie najlepszy okres w karierze, chwalono go za „Wilka z Wall Street”, a bank rozbił rolą w „Dallas Buyers Club”. Zresztą i bez tego hajpu trzeba przyznać, że to po prostu znakomici aktorzy.
Dodajmy do tego sprzyjające okoliczności, w postaci zakończenia dwóch wielbionych przez publikę seriali z wątkiem kryminalnym: „Breaking Bad” i „Dexter”, dorzućmy klimatyczną muzykę króla americany i country T Bone Burnetta, nośny ostatnio temat pedofilii, szczyptę rytualności. Tadam, mamy idealny obraz!
Jednak najważniejsza jest w nim historia. Historia, która wcale nie musi się skończyć dobrze. Ba, w ogóle nie potrzebuje zamkniętego zakończenia – te już dawno przestały być modne. Scenarzyści zostawiają nas więc z masą niedopowiedzeń, głodnych i wyczerpanych. Przebrnęliśmy przez osiem godzinnych odcinków i nadal nie wiemy, kto tak naprawdę stoi za wszystkimi morderstwami. Obleśny zbol, Errol Childress, którego Marty i Rust zabijają na samym końcu serii, był w tej grze tylko pionkiem. Odrzucającym, zwyrodniałym, chorym psychicznie, ale jednak znaczącym zdecydowanie mniej, niż wysoko postawieni oficjele, którzy brali udział w całym procederze. Nigdy nie dowiemy się, kim byli naprawdę, bowiem drugi sezon „True Detective” przyniesie zupełnie nowych bohaterów i inną historię.
Dlaczego więc podoba mi się zakończenie i w ogóle cała koncepcja serialu? Ponieważ czekałem przez całą serię na scenę, w której Rust zda sobie sprawę, że istnieje inny świat. Świat, w którym czeka na niego ukochana córka. On, sceptyk, ocierając się o śmierć wreszcie doznaje olśnienia i to właśnie ono wyciska z niego pierwsze, szczere łzy. Ujmuje mnie też fakt, że Marty, nie ukrywajmy – burak, pod wpływem wydarzeń związanych ze śledztwem wreszcie uczy się zauważać drugiego człowieka. Potrafi prawdziwie ucieszyć się na widok byłej żony i córek, które odwiedzają go w szpitalu, jest zdolny ze zrozumieniem wysłuchać zwierzającego się Cohla i udzielić mu rad.
Właśnie te przemiany głównych bohaterów, ich dojrzewanie, są centralnym punktem „True Detective”. Sprawiają, że to serial nie o dwóch detektywach z Luizjany, lecz o każdym z nas. Wszyscy prowadzimy osobiste śledztwo – poszukujemy zrozumienia, szczęścia, oderwania się od złej przeszłości. Podejrzewam, że nikomu z nas, podobnie jak Rustowi i Marty’emu, nie uda się doprowadzić swojej sprawy do końca, jednak w jej trakcie poznamy prawdę o sobie. To właśnie będzie nasz największy sukces na tym łez padole.