Na własnej skórze przekonałem się, dlaczego ludzie robią sobie krzywdę w górach. Ponieważ są debilami. Ja zresztą też.
Jakiś czas temu pojechałem z Kobietą w Karkonosze, by świętować to i owo, połazić po górach i oderwać się od codzienności. Wszystkie założenia udało się osiągnąć, a jakże, jeno o mało co po drodze nie postradałem życia.
Pogoda wydawała się (słowo klucz) idealna. We Wrocławiu słoneczko doszczętnie rozbiło lutową pseudozimę, rozganiając przy okazji wszystkie chmury. Wiatr zaszył się gdzieś w liściach i miał w nosie hulanie po polu. Ot, sielanka. Podobnymi warunkami przywitał nas także Karpacz. Ucieszyliśmy się, że nie przepłaciliśmy za zimowy sprzęt, ubierając się jak na późno jesienną porę, owszem – w grube ciuszki, na cebulkę, ale bez żadnych raków, kijków. I bez kondycji.
Do Strzechy Akademickiej, w której spaliśmy, szło się całkiem nieźle, może poza ostatnim odcinkiem drogi, gdzie królował ubity śnieg i strome zbocze. „A co tam” – pomyślałem – „to pewnie samochody rozjeździły i stąd taki efekt”. Błąd!
Na drugi dzień rano wyruszyliśmy na Śnieżkę, początkowo leźliśmy po śniegu, ostro pod górę. Przyjemne zmęczenie, nie powiem. Problem w tym, że wypompowałem się z energii przed najgorszym – ostatnim etapem wspinaczki. W lecie kobiety chodzą tamtędy w szpilkach, natomiast zimą przejścia nie ma ze względu na zagrożenie lawinowe. Trzeba wybrać inny, zdecydowanie trudniejszy szlak, z którym pewnie i leszcze poradziłyby sobie, gdyby nie fakt, że a) było całe oblodzone, b) zaczęło wiać z prędkością uniemożliwiającą proste stanie, c) nad górę nadeszła mgła ograniczająca widoczność na kilku metrów. Obok nas w najlepsze hasali sobie ludzie wyposażeni w raki i kijki, a my ślizgaliśmy się niby początkujący łyżwiarze na tafli. Gdyby nie wichura, można byłoby nieco zboczyć i wspinać się po łagodnych skałkach, ale w tych okolicznościach szkoda było ryzykować. Na szczęście obok trasy rozpięte były łańcuchy, po których dosłownie wspinaliśmy się na górę. Nóżki tańczyły, ręce osiągały swoje maksimum możliwości. W połowie drogi czułem, że nie mam ani krztyny energii. Poważnie zastanawiałem się, czy nie puścić łańcucha i polecieć w dół. Trud mój byłby skończony.
Wszystko skończyło się dobrze, doszliśmy na górę i dziarsko zjechaliśmy na butach na dół, ale była to ważna lekcja dla mnie i dla wszystkich baranów, którzy kozaczą w obliczu gór. Słuchajcie towarzysze w głupocie: aby zdobyć szczyt, trzeba być do tego PRZYGOTOWANYM. Mieć:
– dobre rozeznanie w terenie,
– sprawdzoną prognozę pogodny (nie igraj panie z zimą),
– odpowiedni sprzęt – z rakami i kijkami na czele,
– kondycję,
– wreszcie: jaja do przyznania się, że nie dasz rady wejść i podjęcia decyzji o wycofaniu się.
Radzi wam Ten, Który Przeżył.
PS: Więcej zdjęć z wyprawy na blogu Kobiety -> KLIK i KLIK
Pingback: O Boże, ja biegam! | Jerry Brewery