Led Zeppelin? The Beatles? Metallica? Nope, moja przygoda z muzyką gitarową zaczęła się od… H.I.M. 3,2,1 – możecie się śmiać.
Przeglądałem sobie ostatnio swoją płytotekę, której niedawno stuknęło 500 sztuk i zadałem sobie pytanie: która z tych płyt była pierwszą? Nie odziedziczoną po rodzicach, nie otrzymaną ukradkiem od starszego kuzyna, który chciał mnie uczyć muzyki, a taką, którą sam wybrałem i postanowiłem: „chcę ją mieć!”. No i wyszło mi, że jest nią „Razorblade Romance” H.I.M. Tak się miło składa, że w tym roku stuknie jej 15 lat.
Postanowiłem o tym napisać, ponieważ niemal wszyscy fani rocka i metalu szczycą się, że swoją miłość do „prawdziwej muzyki” zaczerpnęli od przywołanych na początku Zeppelinów albo Beatlesów, podsłuchanych u swojego taty. Mój Tatko jakimś wielkim fanem muzyki rockowej nigdy nie był, Mama preferowała Karela Gotta i rodzimy bigbit, który zupełnie mnie nie kręcił. Z kolei starsze kuzynostwo stawiało na pop rodem z listy Hop-Bęc i programu „30 Ton”. W efekcie nie za bardzo miałem skąd brać wzorce do nasiąkania rockiem.
Aż wreszcie w przywołanej „liście, liście, liście przebojów” usłyszałem kawałek „Join Me In Death”. Trochę drażnił mnie anturaż zespołu go wykonującego, niejakiego H.I.M. Ten makijaż wokalisty, kolorowe światełka w teledysku… Jakieś to zbyt słodkie mi się wydało. Za to muzyka totalnie mnie porwała. Z jednej strony bardzo radiowa, melodyjna, bezczelnie nośna, z drugiej niosąca w sobie gotycki (wtedy jeszcze nie znałem tego przymiotnika, ani jego rodowodu) mrok, głębię, niepokój. Klawiszowa zagrywka służyła całemu utworowi niczym zmiękczacz do tkanin, pozwalający gitarowemu riffowi wedrzeć się do uszu popowej gawiedzi.
Dlatego, gdy tylko „Razorblade Romance” pojawiło się w sklepach, wiedziałem, że muszę je mieć. Tym bardziej, że kilka miesięcy wcześniej Rodzicielka dała się ubłagać i kupiła mi wieżę (mam ją zresztą do dziś – nadal cieszy świetnym dźwiękiem!). Katowałem ten krążek do znudzenia, znałem każdy dźwięk i słowo. „Poison Girl”, „Right Here In My Arms”, „Gone With The Sin”, „Bury Me Deep Inside Your Heart” weszły w mój krwioobieg na wiele miesięcy. Stały się przyczynkiem do mojej fascynacji Finlandią oraz poszukiwania innej muzyki. To dzięki Ville Valo, liderowi H.I.M. dowiedziałem się o istnieniu Black Sabbath – pamiętam jak w wywiadzie udzielonym czasopismu „Popcorn” nakazywał: „Słuchajcie Elvisa Presleya i Sabbathów!” No to słuchałem. I tak to się potoczyło…
Muszę przyznać, że po 15 latach „Razorblade Romance” jest jedną z niewielu płyt z mojego okresu późnopodstawówkowego/wczesnogimnazjalego, którą słucham bez zażenowania. A H.I.M. do dziś jest mi niezwykle bliską kapelą, na której kolejne płyty czekam z wywalonym ozorem. I wcale się tego nie wstydzę.
Lubię HIM! A przy okazji przypomniało mi się „profesjonalne” tłumaczenie tytułów ich piosenek (chyba z następnej płyty) – pamiętasz 😀
W rzeczy samej! Moim ulubionym jest tłumaczenie tytułu „Love You Like I Do” – „Kocham cię, lubię robić” 😉