Nie wiem czy Państwo zauważyli, ale na muzyczne łono wróciła Agnieszka Chylińska. I powiem wam, że znowu mnie zaskoczyła, tym razem pozytywnie.
O tym, że „Modern Rocking” było kaszaną, wie chyba każdy człek wyposażony w uszy. Nie chodzi o to, że była wokalistka O.N.A. zdradziła rocka i wzięła się za pop, bo oczywiście wolno jej takie kroki podejmować. Sęk w tym, że jej propozycja była nad wyraz słaba: patenty zgrane przez niemieckich „mistrzów” trance dziesięć lat wcześniej, teksty na poziomie inteligencji parkometru, no i ta wszechobecna świadomość, że Chylińska perfekcyjnie zażyna swój talent. Jej głos bowiem nie pasuje do taniego, dyskotekowego grania. To babka z papierem ściernym w gardle, a nie pani liżąca uszko aksamitnymi sylabami.
Ktoś wreszcie siadł z Agnieszką przy piwie, uderzył pięścią w stół i powiedział: „Kobieto, to że chcesz wepchać się do mainstreamu, nie musi oznaczać konieczności grania popielin.” Wokalistka wzięła łyk złotego napoju, odetchnęła i stwierdziła: „Dobra, zróbmy jakąś dobrą piosenkę.” Zabrała na pogaduszki swoich współpracowników, Bartka Królika i Marka Piotrowskiego, powiedziała czego chce i oto, tadam, mamy numer „Kiedy przyjdziesz do mnie”:
Okej, w tekście Chylińska nadal bredzi, ale jeśli chodzi o śpiew, o muzykę, o klimat dostajemy od niej piosenkę, którą śmiało można skojarzyć z nieco przygładzonymi dokonaniami O.N.A. Jest dobra melodia, jest niezła solówka gitarowa, jest głęboki bas, mroczna atmosfera i ten wspaniały, chropowaty wokal. Oto, proszę ja was, jak może brzmieć ambitny pop rock. Jestem tylko ciekaw jak zareagują słuchacze, którzy poznali Chylińską dzięki programowi „Mam Talent”. Czy to przypadkiem nie będzie dla nich zbyt „brutalny” kawałek?