550 kilometrów od domu grono mniej lub bardziej kudłatych mężów, ojców i blogerów piwnych wsypało garść zakurzonego rocka do uszu mieszkańców Morąga.
U zaraznia dziejów Dust Bowl pewnie każdy z nas marzył po cichu, że któregoś dnia kapela „zażre”, a my skończymy jako obwoźna trupa rockowców, sprzedająca setki płyt między Bałtykiem a Tatrami. Żywot nasz, obowiązki rodzinne, zawodowe i ograniczenia czasowo-finansowe sprawiły jednak, że zamiast taplać się w papierkach z Kazimierzem Wielkim, wciągać koks wszystkimi otworami i kolekcjonować waginy groupies, pozostaliśmy grzecznymi chłopcami, tłukącymi się od czasu do czasu w kanciapie u znajomka.
Niekiedy mi to doskwiera. Czasami miałbym ochotę wydać wszystkie oszczędności na nagranie dużej płyty i organizację ostrego touru po Polszy. A później zdaję sobie sprawę, że mam jednak pilniejsze wydatki.
MAZURY CALLING
Raz na jakiś czas i do Dust Bowl uśmiechnie się szczęście. Otóż Marcello, basista, przysiadł jakiś czas temu i odszukał listę festiwali, na które moglibyśmy się zgłosić. Wysłaliśmy więc garść epek i papierków, by po pewnym czasie dostać odpowiedź z… Morąga, leżącego kilkanaście kilometrów na północ od Ostródy, na skraju Pojezierza Mazurskiego.
Skąd w ogóle festiwal w tak małej miejscówce? Otóż z tego miasta pochodzi zespół UniQue (heh, jakieś dwa lata temu recenzowałem jedną z jego płyt) i to właśnie jego członkowie, do spółki z morąskim domem kultury oraz przy wsparciu władz w 2011 roku powołali do życia imprezę muzyczną.
1 Z 12 Z 80
Tegoroczna edycja była wydarzeniem szczególnym, ponieważ upamiętniała Janusza Knecia, jednego z twórców kapeli i festu, który nieoczekiwanie zmarł w zeszłym roku. W ramach imprezy odbył się ostatni koncert wspomnianej załogi, a wizerunek muzyka i jego duch górowały nad UniQue Rock Festival.
Skoro zapraszają, no to jedziemy! Całość imprezy, jak się okazało, była połączona z konkursem, acz znając nasze możliwości, nie zakładaliśmy wygranej. Już sama kwalifikacja do grona 12 zespołów (z około 80 zgłoszeń) była dla nas wyróżnieniem. Tym bardziej, że – jak się miało okazać – poziom festiwalu był niezwykle wysoki. Wiem co mówię, trochę już się bawię w muzykę. 😉
THE TRIP
Wsiedliśmy w piątek 3 lipca po pracy do samochodów wyładowanych sprzętem, bagażami i – oczywiście – piwem, by najbliższe 8 godzin spędzić w trasie. Sporo złego nasłuchałem się o połączeniach południe-północ, tymczasem muszę Wam powiedzieć, że nie jest tak źle. Poza – jak zwykle – koszmarnym wyjazdem z Krakowa i kilkoma miejscami obowiązkowych remontów, jechało się całkiem dziarsko. Na miejsce dotarlibyśmy pewnie znacznie szybciej, ale po co się śpieszyć? Poza tym siku samo się nie zrobi, kebab nie zje, a papieros nie wypali. Postoje urządzaliśmy więc w miarę regularnie.
Przez większość drogi do Morąga robiłem za kierowcę. Kurde, ciągle to lubię! Tym bardziej, gdy pod maską mam trochę więcej koni niż w moim Matizie, a kierownica kusi wspomaganiem. Pruliśmy więc komfortowo „siódemką” najpierw do Warszawy, a później na Gdańsk i do Morąga.
W stolycy nie posłuchaliśmy GPSa, tylko wtranżoliliśmy się do samego centrum miasta, by przejechać obok PKiNu i innych wieżowców, a później zjechać na Wisłostradę. Niby znam nieźle te okolice, ale jako kierowca jeszcze ich nie przeczesywałem. I tym większą namiętnością do Warszawy zapałałem. To miasto ma w sobie coś, co krzyczy do mnie, bym się tam przeprowadził. Kto wie, kto wie…
Później jeszcze tylko kolacja w podmiejskim zajeździe (i podejrzane krążenie wokół nas policji), szybkie orzeźwienie piwem (za kierownicą zastąpił mnie Maciek) i można było ruszać dalej. Po drugiej byliśmy na miejscu. Pękła flaszka, kilka piw – ufff, wreszcie można było iść spać.
GRAMY!
W sobotę musieliśmy się stawić na miejscu koncertu, w kinie Narie, już o 12:00. Jak się domyślacie, zmęczenie i alkohol zrobiły swoje, przez co podnosząc łeb z poduszek żaden z nas nie miał szczęśliwej miny. Ale jebać to! W końcu rock’n’roll to rock’n’roll! \m/
Szybko skumaliśmy się z organizatorami, od pierwszej minuty pracując na wizerunek najfajniejszej kapeli na festiwalu. Spędziliśmy bowiem najwięcej czasu na zapleczu, zajadając się genialnym kapuśniakiem, kanapkami i zupą gulaszową, przy okazji zawierając znajomości z tymi i owymi. Jednym słowem: atmosfera bez zarzutu.
Gorzej z pracą akustyków, którzy wyraźnie nie ogarniali tematu. Chętnie oddałbym głos kolegom z zespołu, by wyjaśnili, o jakie techniczne kwestie chodzi, ale to mój blog, więc się nie podzielę ni jedną literą. 😛 Dość jednak powiedzieć, że klawisze Kokosa było słychać na sali wyłącznie z… odsłuchów, bas Marcela tylko wtedy, gdy włączył przester, a solówki Maćka pod warunkiem, że podkład był w miarę cicho… „Na szczęście” były zespoły bardziej poszkodowane od nas (np. Victorians), ale dajmy już temu spokój.
Nasz gig wypadł całkiem poprawnie. Mieliśmy szczęście, bowiem akurat w trakcie naszych wypocin, do kina przyszło najwięcej osób. Przypadek? Sądzę, sądzę. Ważne, że się podobało. Szczególnie wielkie brawa zebrała „Micha kurzu”. My już trochę rzygamy tym wałkiem, ale skoro na koncertach ciągle żre, to chętnie po niego sięgamy.
Chłopaki oczywiście nie byli zadowoleniu. Ten walnął się w piosence „A”, tamten w kawałku „B”, a na dodatek jeszcze spitolono nam brzmienie. Podejrzewam jednak, że pomyłek żaden słuchacz nie wyłapał, bo w końcu nikt nie zna naszej twórczości, z kolei publiczność już wcześniej zorientowała się, że akustycy to debile, więc na pewne brzmieniowe ułomności trzeba przymknąć oko.
WRÓĆMY NA JEZIORA
Gig gigiem, jednak wyjazd na Mazury nie mógł obejść się bez wypadu nad jezioro. Zerwane z łańcucha rodzin towarzystwo zaopatrzyło się więc w baterię używek, kąpielówki (ja dodatkowo aparat, by focić piwo do recenzji) i ruszyło nad wodę, pięknie nazywającą się Skiertąg.
Mętne jezioro mnie osobiście niezbyt kusiło, za to część grupy ochoczo umoczyła tyłki, wypływając na mazurskiego przestwór oceanu. Maćko, spec od płazów, nie odmówił sobie przyjemności tropienia miejscowych gatunków. Przyniósł nam nawet jedną niezbyt urodziwą ropuchę do oglądnięcia. Fajnie Maćku, bardzo fajnie.
Później dołączyli do nas organizatorzy imprezy oraz jedna załoga z Warszawy. I tyle. Nie wiem, co robiły pozostałe zespoły, może spały, a może miały w dupie integrację. Nic to – całe molo i alkohol dla nas. Siedzieliśmy więc na drewnianym pomoście, raczyliśmy się procentami, patrzyliśmy w taflę wody, w której odbijał się będący kilka dni po pełni księżyc oraz podziwialiśmy polskie wcielenie dnia polarnego, kiedy to słońce cały czas rozjaśnia niebo, a ciepły wiatr przyjemnie smaga w twarz.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, żarty sypały się jak z rękawa, alkohol lał bezpośrednio z butli w gardziel. Darliśmy się w niebogłosy, śpiewając nasze piosenki, a echo niosło je po jeziorze. Cholera, zajebiste mamy te wałki! Szkoda, że nie potrafimy ich dobrze grać. 😉
ILIA I UNDERFATE
Co prawda pierwotnie planowaliśmy, że drugi dzień spędzimy na zwiedzaniu okolicy, ale Syndrom Dnia Poprzedniego oraz nieznośny upał przyprowadziły nas z powrotem do kina. Nie ma tego złego – mogliśmy posłuchać koncertów innych kapel.
Na łopatki rozłożył nas band Ilia, którego wokalistce Asi miałem ochotę się oświadczyć. Laska pisze świetne teksty, znakomicie bawi się słowem, nadając na bardzo podobnych falach do moich. W dodatku umiejętnie operuje swym miłym, kobiecym głosem. Towarzyszący jej muzycy wytworzyli magiczną aurę, serwując połączenie pół-akustycznego rocka i smooth jazzu, w wielu punktach improwizowanego. Absolutnie odlecieliśmy!
Spore wrażenie wywarł na na także zespół Underfate, łączący post-rock z art-rockiem. Sporo tu wpływów choćby takich kapel, jak Tides From Nebula, Lebowski, Riverside czy Caspian. Obie załogi zdobyły nagrody. Jak najbardziej zasłużenie!
Jednak numerem jeden została śląska załoga Hajva, serwująca mało lotny metalcore. Nie można im odmówić jakości wykonania i scenicznej prezencji, ale jury trochę przegięło z tym wyborem. Ich piosenki są wtórne, ich sceniczne pozy wyrachowane i wyuczone, choć sprawiają wrażenie spontanicznych. Taki werdykt ssie, droga komisjo, i to mocno.
RĘCE WCALE NIE PUSTE
My co prawda nie zgarnęliśmy w Morągu żadnej nagrody, za to przywozimy płyty, nowe znajomości, piękne wspomnienia i mnóstwo dobrych wrażeń. Za sprawą tekstów Asi załapałem sporo inspiracji i motywacji, które mam nadzieję przyniosą wkrótce wymierne rezultaty w postaci nowych utworów.
Ziomeczki też są raczej zadowoleni. Co prawda jeden z nas sporo się w niedzielę wycierpiał z powodu „braku treningu”, który poskutkował kacem mordercą, z kolei inny rozdziewiczył się i zarobił pierwszy mandat, ale to tylko drobny uszczerbek na pozytywnym obrazie wyjazdu na północ.
Może i UniQue Rock Festival to kolejny dowód, że Dust Bowl nigdy wielkiej kariery nie zrobi, ale to także potwierdzenie, że coraz starsi kolesie potrzebują takich wypadów jak pistolet nabojów. Znów jesteśmy naładowani! Znowu chce nam się bardziej!