Po kilkudziesięciu (kilkuset?) godzinach grania, po nieprzespanych nocach, wreszcie – po tygodniowym oddechu przyszedł czas, by podsumować moją przygodę z jedną z najlepszych gier w historii.
Mam taką przypadłość, że raz na jakiś czas gra komputerowa/konsolowa porywa mnie bez reszty. Po co pić, jeść, spać (jak Tamagotchi, na na na), gdy tam jest kolejna misja do przejścia?! Miałem tak ze wszystkimi trójwymiarowymi edycjami „GTA”, trzecim „Wiedźminem”, dwoma ostatnimi częściami sagi „The Elder Scrolls”, a teraz przyszła pora na „Red Dead Redemption II”.
Kup pan konsolę
Nie grałem w „Jedynkę” z jednej prostej przyczyny: gra wyszła jedynie na konsolę PlayStation 3, a ja – konkretnie mój ówczesny stan konta – nie byłem zainteresowany jej zakupem. Oglądałem więc jak szalony gameplaye, chlipiąc w poduszkę, że nie dane mi będzie nigdy zagrać w „GTA na Dzikim Zachodzie”. Gdy więc rok temu Rockstar ogłosił, że planuje wydać kolejną grę w tym uniwersum, będącą formalnie prequelem pierwszego „RDR”, znów zaszkliły mi się oczka. Padło bowiem znamienne „gra tylko na PS4/Xbox One”. Pies was dął…
Tym razem faja mi zmiękła, gdy zobaczyłem ogromną mapę, poczytałem scenariusz, ujrzałem jakość grafiki i wreszcie – spędziłem parę godzin na wertowaniu gameplayów na YT. Tym razem konto wyraziło zgodę na inwestycję i w końcu, na początku stycznia 2019 r. zakupiłem konsolę PlayStation 4 w zestawie z grą.
Dygresja: za sprawą moich wrocławskich koneksji miałem oczywiście nie raz styczność z PS4, ale wyłącznie jako sprzętem do grania. Zaskoczyło mnie więc, że toż to jest kombajn multimedialny. Apki Netflixa, HBO Go, do tego YouTube, Spotify, odtwarzacz płyt Blu-ray. Nawet przeglądarka internetowa (kijowa, bo kijowa, ale jednak). Ja wiem, moje zdziwienie brzmi dla posiadaczy konsol mniej więcej tak, jak dla mnie fascynacja mojej Starszyzny Plemiennej, że może zrobić zdjęcie komórką i wysłać do mnie, ale wiecie jak jest. Jako miłośnik PC i posiadacz przed laty jedynie Pegasusa, nie miałem świadomości, że oto kupiłem sobie główny odtwarzacz muzyki do mieszkania.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Jednak zanim Plejka zaczęła mi służyć za rzeczonego odtwarzacza, musiałem przejść „RDR II”. Początek przygody wymagał cierpliwości, gdyż gra instalowała się ponad dwie godziny, ale gdy już się odpaliła, złapała mnie za mordę i nie chciała puścić. Już sam tutorial, będący w praktyce pierwszym rozdziałem opowieści o gangu Dutcha Van Der Linde i perypetiach głównego bohatera, Artura Morgana, wgniata w fotel. W zimowej scenerii północnej części mapy uczymy się ujeżdżać konia, polować, nawigować, strzelać i żyć zgodnie z rytmem narzuconym przez grę (jedzenie, odpowiednie ubieranie się, używanie medykamentów, interakcja z pobratymcami).
W międzyczasie dowiadujemy się, że gang ma za sobą nieudany skok w mieście Blackwater (znanym już z pierwszej części gry) i musi uciekać, gdzie pieprz rośnie, gdyż ścigają go łowcy nagród i stróże prawa, a ich krwią nie wzgardzą członkowie wrogiej grupy o’Driscolli. Ucieczka stanowi oś główną całej historii. Jeśli ktoś grał w pierwsze „Red Dead Redemtpion” doskonale wie, czym owa się kończy… Ale przynajmniej możemy poznać szczegóły kilkunastoletnich perypetii tej w gruncie rzeczy sympatycznej zgrai.
Zresztą, historia przedstawiona w „RDR II”, charaktery bohaterów, do tego dochodzące wątki poboczne to kwintesencja geniuszu ekipy Dana Housera. Serio, w niejednym filmie nie widziałem tak złożonych portretów psychologicznych, jak w przypadku bohaterów wykreowanych przez Rockstar Games. W dodatku każdy z nich jest wiarygodny, rzeczywisty, godny utożsamiania.
W stosunku do innych produkcji R* od razu widzimy jedną zmianę: to nie jest wesoła historia pełna easter eaggów (choć te oczywiście też się pojawiają) i śmiesznych dialogów. To ciężka opowieść o istnieniu w grupie, wierności, priorytetach, honorze, życiu i śmierci, o wiecznej tułaczce. W kilku miejscach scenariusz jest tak dobitny i mocny, że nie sposób się wzruszyć. Serio serio, w finale głównej części gry lekko uroniłem łezkę, zaś po ostatecznym zamknięciu fabuły i ostatniej wystrzelonej kuli uniosłem ręce w geście triumfu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio takie emocje towarzyszyły mi w czasie gry.
Cudowny brzydki świat
„Red Dead Redemption II” wyróżnia się największą mapą wśród gier Rockstara (więc prawdopodobnie największą w ogóle). Przejechanie koniem z północy na południe od Lake Isabella do największego miasta – Saint Denis zajmuje lekką ręką 15 minut. Jeszcze dłużej zajmie nam jazda z zachodnich rubieży stanu New Austin do wysuniętego najbardziej na północny wschód górniczego miasta Annesburg. Lekko licząc trzeba zarezerwować sobie na taki trip blisko pół godziny.
Po drodze przemierzamy pustynię, kaniony, prerię, łąki, piękne lasy, góry, bagna, okolice pełne jezior, wreszcie ośnieżone szczyty gór. Na dwóch malutkich płytach, na których Rockstar upakował swoje dzieło, dostajemy cały przekrój USA przełomu XIX i XX wieku. Z jednej strony trafimy na metropolię, nad którą górują kominy fabryczne, z drugiej na mieścinę rodem z westernu, z rozpadającym się saloonem. Tu trafimy na wioskę indiańską, by gdzie indziej dostać się na ogromne plantacje tytoniu. Odwiedzimy rancza pełne krów, napotkamy bezpańskie stada koni, ale będziemy też uciekali przed wygłodniałymi wilkami.
Najlepsze jest to, że z całym światem możemy wejść w interakcję. Możemy porozmawiać z dosłownie każdym NPCem, możemy rabować pociągi i dyliżanse, możemy pomagać w pracach obozowych, możemy łowić ryby, polować na jelenie, grać w pokera, ścigać przestępców, uff… Dużo tego. Co lepsze, wszystko, co robimy wpływa na naszą reputację. Im ludzie mniej nas szanują, tym ceny w sklepach wyższe, tym trudniej się z kimkolwiek dogadać, za to łatwiej zarobić w mordę. Nie mówię już o grzywnach nakładanych na nas, gdy ktoś zauważy popełnione przez nas przestępstwo i zgłosi ten fakt do szeryfa. Acz jest jedno wyjście: możemy takiego gagatka dorwać na lasso, związać i, ot na ten przykład, wrzucić do rzeki.
W tym miejscu wielkie brawa należą się autorom fizyki gry oraz grafiki. Tu wszystko naprawdę jest dopracowane w najdrobniejszym detalu. Weźmy tego nieszczęśnika, cośmy go wrzucili do rzeki. Jeśli ma to miejsce na płyciźnie, ten będzie do ostatnich sił walczył o przeżycie, usiłując trzymać głowę nad taflą wody. Inny przykład: gdy na pustyni gnamy na koniu w pełnym słońcu, po zatrzymaniu zauważymy ślady jego potu na jukach (!!!), a jeśli chwilę później przeniesiemy się na zimniejszą część mapy, ciało konia będzie parowało. Już nie wspomnę o tym, że fizyka jest tak szczegółowa, iż po wybuchu dynamitu na szczycie skalistej góry, w dół ruszy na nas lawina kamieni i to nawet bardzo drobnych.
Mistrzostwem jest też fizyka pracy broni. Każdą obsługuje się inaczej, z każdą należy się obyć, żeby lepiej i skuteczniej strzelać. Ale uwaga – każdy gnat się zużywa, dlatego trzeba go regularnie czyścić i od czasu do czasu usprawniać. Że też oni to wszystko wykminili i upchali do jednej gry.
Tony możliwości
Wcielając się w postać Arthura Morgana, nie sposób się nudzić. Tu dosłownie na każdym kroku jest coś do robienia. Wspomniałem już o pokerze (to jedna z czterech dostępnych minigier) czy polowaniu (oczywiście na każde zwierzę należy zasadzić się inaczej), dodam poszukiwanie znanych ze wszystkich produkcji Rockstara znajdźkach. Tym razem szukamy chociażby kart kolekcjonerskich, porozwieszanych na drzewach łapaczy snów, kości dinozaurów czy na ten przykład rzeźb wyrytych w skałach. Jest tego tak dużo, że naprawdę trudno mi to wszystko zliczyć.
Najważniejsze są jednak misje. Te w głównej mierze bazują oczywiście na jeździe konnej i strzelaniu, ale są przy tym cholernie urozmaicone. Co powiecie na sterowanie balonem i naparzanie snajperką z poziomu jego kosza? Jak zapatrujecie się na gigantyczny skok na bank? A może ciekawi was, jak się ratuje kolegę, przed wielkim krwiożerczym aligatorem? Proszę bardzo! W „RDR II” znajdziecie odpowiedź! Inżynierowie Rockstara tak genialnie zaprojektowali wszystkie czynności w grze, że nawet banalne dojenie krowy okazuje się być ciekawą minigierką.
Mnie jednak najbardziej cieszyły misje kompletnie niestandardowe, jak choćby ta, w której wrogi gang porywa Morgana i więzi w podziemiach swojej siedziby. Naszym zadaniem takie pokierowanie półprzytomnym bohaterem, który ledwo co widzi na oczy, by udało mu się uwolnić najpierw z więzów, później z piwnicy, a na końcu dojechać w jednym kawałku do swojego obozu. Albo inne zadanie: wychodzisz ze swoim kumplem na wódeczkę do saloonu. Po kilku głębszych wzrok ci mętnieje, a że noc już późna, musisz znaleźć zioma i wrócić do obozu. Sęk w tym, że nawalony Morgan w każdym z gości knajpy rozpoznaje swojego towarzysza. Odnalezienie tej właściwej osoby stanowi nie lada wyzwanie, a przy tym budzi szczery śmiech.
Oczywiście, jak to w produkcjach R* bywa, poziom trudności nie jest wygórowany. Amerykanie nie chcą, by osoby kupujące ich gry zniechęciły się do ich eksplorowania, dlatego każdemu zadaniu podoła nawet mniej wprawny gracz. Ci ambitniejsi jednak też znajdą coś dla siebie. Za każdą misję otrzymuje się medal. O ile brązowy to zazwyczaj formalność, o tyle złoto ja osobiście zdobyłem chyba ze cztery razy. Na jakieś 109 misji wątku głównego.
W tym kontekście wskazałbym jedyną moim zdaniem wadę „RDR II”. Ta gra bywa po prostu za intensywna. Ja zawsze lubiłem w tytułach R* swobodne przemieszczanie się po świecie gry i podziwianie tego, co stworzyli geniusze współczesnej rozrywki. Tymczasem tutaj muszę pamiętać o tym, że konia trzeba wyczesać z brudu, bo mu poziom życia spada. Że muszę zjeść, bo nie będę w stanie biegać. Że wypadałoby się przespać, żeby zregenerować siły, bo inaczej będę gorzej strzelał i szybciej zbierał obrażenia. Że muszę uważać, gdy rozbijam obóz w lesie, bo rano pan niedźwiedź może mieć ochotę zrobić mi z tyłka El Dorado. Że niechcący mogę się wbić między wódkę a zakąskę w czasie jakiejś potyczki gangsterskiej i zaraz zarobię kulkę. Ta gra naprawdę nie daje chwili oddechu.
Prawie najlepsza
Pomimo tego uważam, że „RDR II” to jedna z trzech najlepszych gier, w jakie grałem. Wieśka Trzeciego nie pobije, ale swoim bogactwem i ogromem nakręca mnie na kolejne tytuły od Rockstara. Z pewnością będzie to „GTA VI”, względnie „Bully II” – oba przyjmę jak swoje dzieci.
PS. Czytałem w sieci kilka opinii, że „Red Dead Redemption II” to gra nudna, nie ciekawa, mało dynamiczna. Opinie takie porównałbym do pierdzielenia, że piwo torfowe jest słabe, bo nie lubię torfu. Autorzy takowych są albo głupi, albo chcą na siłę zabłysnąć. Pozwolę sobie ich wszystkich zgasić taktyczną kropką.
Ja kiedyś wyłączyłem xboxa360 na dwa lata… Po włączeniu zrobiła sie aktualizacja i okazało się, że to całkiem inny sprzęt jest – otwarty, z możliwością ściągania gier przez internety, z możliwością podpięcia dysku po USB, z aplikacjami…
Tak mi się ta nowa-stara konsola, że pobiegłem od razu kupić ONE 🙂
RDRII jeszcze przede mną…