NUTA DO PIWA #62: music i muzak

Trochę artyzmu, trochę dźwięków do brzęczenia w tle i jeden powrót do wielkiej formy.

MOGWAI
„As The Love Continues”

Zacznijmy od tegoż powrotu. Miłość od nienawiści oddziela bardzo cienka linia: w pierwszej dekadzie XXI wieku byłem czołowym szalikowcem Mogwai, a płytę „Happy Songs For Happy People” do dziś uważam za jedną z najlepszych w historii, nie tylko post-rocka. Później jednak zespół zaczął się rozmieniać na drobne i generować horrendalne ilości muzyki (w dużej mierze do filmów), co poskutkowało drastycznym spadkiem formy. Ostatnie kilka płyt Szkotów to dla mnie kwintesencja nudy i braku pomysłu, co zrobić ze swoją twórczością. Na „As The Love Continues” Mogwai wreszcie zrozumieli, że esencją ich muzyki są emocje i dobre melodie. Tylko tyle i aż tyle. Mamy tu więc sporo wyspiarskiego smutku („Ritchie Sacramento”), mamy klimatyczny, klasycyzujący song („Midnight Flit”), mamy wreszcie zupełnie zaskakujące uderzenie alternatywnego rocka spod znaku Smashing Pumpkins w „Ceiling Granny”. Porywająca to kompilacja, która z miejsca winduje najnowszy krążek Mogwai do grona trzech najlepszych w ich historii. Brawo!

Cały album

NICK CAVE & WARREN ELLIS
„Carnage”

Nick Cave z kolei nagrywa same najlepsze albumy w życiu, więc pisanie o tym byłoby truizmem. „Carnage” to moim zdaniem najsmaczniejszy efekt jego „solowej” współpracy z Warrenem Ellisem (która skądinąd zdominowała też The Bad Seeds). Nadal żyjemy w okresie Nicka Jęczącego, ale jakby bardziej dynamicznego, widzącego już światło na końcu tunelu. Dzięki temu płyta ma swój zaskakujący puls, najbardziej dobitnie nakreślony elektronicznym beatem w „Hand Of God”. Pełno tu smaczków aranżacyjnych, z których Ellis jest znany – syntetycznych drgnień, szarpnięć smyków, uderzeń w pianino, ambientowego rozmycia. Jednak na pierwszym planie są tutaj piękne melodie i jak zwykle poruszające, miejscami turpistyczne teksty Cave’a. Jestem zachwycony!

Cały album

SUNNATA
„Burning In Heaven, Melting On Earth”

Opisując najnowsze wydawnictwo warszawskiej Sunnaty (opisywane, co dziwne, jako EP, a nie pełna płyta), powinienem oczywiście wypowiedzieć na głos słuszne komplementy dotyczące świetnego wykonania, pociągających kompozycji, aranżacyjnych smaczków. Zrobią to za mnie muzyczni recenzenci, natomiast ja chciałbym pochylić się tu nad pięknem produkcji, miksu, po prostu brzmienia. Za cały proces nagrywania odpowiada Maciej Karbowski, założyciel Tides From Nebula i właściciel Nebula Studio. Koleżka poukręcał gałki w taki sposób, że obudzony w nocy o północy, zmuszony do odpowiedzi na pytanie, z jakiego kraju pochodzi Sunnata, w ciemno postawiłbym na Szwecję. Ten charakterystyczny, „wintydżowy” sound perkusji i gitar dudni tamtejszą szkołą odrodzonego klasycznego, psychodelicznego rocka. Jednocześnie krystaliczny wokal i gruchocący bas przypominają słuchaczowi o tym, że stołeczna załoga kocha przede wszystkim sludge, post-metal i stoner. Dawno nie słyszałem tak ciekawego połączenia z tych rejonów muzycznych, dlatego też kłaniam się w pas autorom i inżynierowi dźwięku.

Cały album

KINGS OF LEON
„When You See Yourself”

Ta płyta nie jest przesadnie udana, na pewno nie najlepsza w dorobku Kings Of Leon, natomiast ma w sobie coś dawno utraconego przez kwartet Followillów. Luz. Czwórka z Tennessee latami uganiała się za swoim odwiecznym marzeniem: wejścia na szczyt listy „Billboard 200”, co udało jej się wreszcie przy okazji ich najdojrzalszego dzieła „Walls”. Ciśnienie opadło, można więc spokojnie komponować. KoL wypluli z siebie 11 luźnych, rozświetlonych pop-rockowych kawałków, które mnie najbardziej kojarzą się z okresem „Come Around Sundown”, a trochę „Because Of The Night”. Mają sporo charakterystycznych southernowych wtrętów i tę gładziutką, spokojną produkcję, która pozwala łatwo przyswajać „When You See Yourself”. U mnie płyta „kręciła się” w Spotify przez cały poranek podczas pracusi, będąc swoistym muzakiem, brzęczeniem w tle, który elegancko wypełnia przestrzeń. I jako taki brzęczek ósmy album Kings Of Leon sprawdzi się idealnie.

„When You See Yourself, Are You Far Away”

CLOUD NOTHINGS
„The Shadow I Remember”

Twórczość Cloud Nothigs także przyjemnie dudni sobie w tle, ale że bliżej jej do moich osobistych preferencji, przeto do ekipy z Cleveland podchodzę z większą atencją. W tych piosenkach aż roi się od odniesień do alternatywnego rocka z lat 90., prostych melodii, brudnych gitar, ognia w głosie, dynamiki w pracy sekcji i lekkich riffów. Wyczuwam inspiracje legendami noise rocka, a zarazem protoplastami post-rocka, Slint (ktoś z Państwa pamięta „Spiderland”?), cieszę się na melodyczny zmysł godzien Sonic Youth, ale też na imprezową bezczelność spod znaku brytyjskiego indie rocka lat dwutysięcznych (vide The Libertines). „The Shadow I Remember” to kopalnia przebojowych kawałków, do których równie dobrze się pracuje, jak i kręci czupryną na imprezie, pod warunkiem jej posiadania.

Cały album

(Visited 702 times, 1 visits today)

Jeden komentarz na temat “NUTA DO PIWA #62: music i muzak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *