Odkąd prawilnie wydaję pieniądze na legalne wersje gier, zakup „Mafia III” jest najgorzej zainwestowanym przeze mnie 150 zł…
„Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie” jak głosi Pismo. Oczekiwania wobec tego tytułu miałem przeogromne. W końcu „Mafia” to jedna z najlepszych gier w jakie grałem kiedykolwiek. „Mafia II” rewelacyjna może nie była, ale broniła się zimowymi misjami, klimatem i scenariuszem. „Mafia III” także ma sporo plusów, które nie przykryją jednak największej wady – mikrego zadowolenia z gry.
DUŻA CHMURA
Zapowiedzi gry były więcej niż obiecujące. 2K – twórcy serii – postanowili z „Mafii III” zrobić sandboxa na modłę „GTA”. Duże miasto, otwarty świat, wolność rozgrywki, mnóstwo terenów i budynków do eksploracji… Atmosferę podkręcały bardzo efektowne trailery zarysowujące fabułę oraz gameplaye z targów, pokazujące ekscytującą rozgrywkę. Dużo szaleństwa za kółkiem, jeszcze więcej strzelania, ładne lokacje. Czego chcieć więcej?
I faktycznie, pierwszy kontakt robi wrażenie. Po dwóch godzinach (!!!) instalacji i przejściu przez ładowanie witały mnie dźwięki „All Along The Watchtower” w wykonaniu Jimi’ego Hendrixa. Trudno o lepsze wprowadzenie do klimatu końca lat 60. i ery ruchów czarnoskórych obywateli USA, walczących o równouprawnienie. Ta walka jest jednym z wątków „Mafii III” – w końcu główny bohater, Lincoln Clay, to Afroamerykanin, w dodatku weteran wojny w Wietnamie.
Druga oś fabuły – ta ważniejsza – to (a jakże) zemsta. Najpotężniejszy człowiek w New Bordeaux (tutejsze wcielenie Nowego Orleanu) morduje bliskich Lincolna, mimo że ten chwilę wcześniej pomógł mu obrobić bank federalny. Sam Clay także dostaje kulkę, ale cudem unika śmierci. Po wyjściu ze szpitala przychodzi czas na vendettę.
Muszę jeszcze dodać, że wprowadzenie do całej historii jest w pełni interaktywne. Wspomniany napad pełni zarazem funkcję tutoriala, jednego z najlepszych, z jakimi miałem przyjemność. Zresztą cały scenariusz jest przedstawiony niezwykle efektownie, trochę w stylu pierwszej „Mafii”. Gra jest swego rodzaju retrospekcją – w przerwach między najważniejszymi misjami oglądamy filmiki z przyszłości, w czasie których Donovan (współpracownik Lincolna) opowiada o tym, co wydarzyło się w New Bordeaux kilkanaście lat wcześniej.
MAŁY DESZCZ
Do tego momentu wszystko brzmi doskonale, czyż nie? Jednak już w trakcie zabawy zaczynają się schody. Zacznijmy od grafiki. Sam silnik daje duże pole do popisu, co pięknie widać na cut-scenkach czy choćby w modelu postaci i miasta. Jednak po pierwsze grę koszmarnie zoptymalizowano na komputery stacjonarne. Efekt? Dopiero po instalacji kilku patchów można było grać w prędkości szybszej niż 30 klatek na sekundę oraz ustawić wyższą jakość obrazu bez narażania się na zacinanie. Zaś dopiero po trzech tygodniach wyszedł patch, który naprawił koszmarną pracę światła słonecznego, które albo biło po oczach, albo w ciągu sekundy było w stanie kilkukrotnie zmienić kąt padania…
Grafikę naprawisz, ale samej rozgrywki już nie. Po pierwsze – jest banalnie prosta. Jeśli w ciągu całej przygody „udało mi się” zginąć tylko trzy razy (i to przez własną nieuwagę) to coś tu jest nie tak. Policjanci i rywale to kretyni, którzy tylko czekają, aż ich zadźgasz nożem albo wpakujesz kulkę w łeb. Ich jedyną szansą jest kilkuosobowy szturm, ale i z niego można wyjść bez szwanku.
Nawet i ten fakt bym zniósł, jednak dobija mnie monotonia. W skrócie akcja wygląda tak: musisz podbić wszystkie dzielnice w mieście. Aby to osiągnąć, konieczne jest przejęcie biznesów od lokalnych mafiozów. Jak tego dokonać? Zenka musisz przesłuchać, Wieśka i Zbyszka zabić, Krzyśkowi zniszczyć maszynkę do drukowania pieniędzy. Każda z tych misji rozgrywa się w identyczny sposób, zmienia się tylko lokacja. Nie powiem – te w większości są ładne, ciekawe, ale to trochę za mało w przypadku nudnej rozgrywki.
PARASOL
Naprawdę ciekawych zadań jest tu może z pięć. O tutorialu wspomniałem, wskazać mogę jeszcze choćby misję, w czasie której stajemy się bokserem. Najpierw na ringu musimy (na pięści oczywiście) pokonać trzech koleżków, by później – mając już zaufanie białasów podjaranych efektowną walką – wpakować wiadro ołowiu w łeb jednego z bonzów. Nie powiem – te misje w jakiś sposób rekompensują nudę, która do nich prowadzi, ale IMO to wciąż za mało, by czerpać z „Mafii III” prawdziwą frajdę.
Czuć tu na każdym kroku, że to gra przygotowana na szybko, bo terminy goniły, a przecież już dwa razy przekładaliśmy premierę. Szczerze mówiąc chętnie poczekałbym jeszcze pół roku, by nie musieć czekać na patche, które w ogóle umożliwią sensowną rozgrywkę i dostać więcej pomysłowych i dobrze przemyślanych misji. Serduszko mi się kraje, że tak zmarnowano potencjał tego tytułu oraz naprawdę dobry scenariusz. W ramach odtrutki wracam do „Mafii” numer jeden.
Czasami się cieszę, że nie mam kasy na zamówienie gier w przedsprzedaży.
4 dni temu grałem u kumpla… Było źle. Dzisiaj po Twoim tekście wiem, że lepiej mieć 150 zł na dobre piwo niż na takie „kultowe” produkcje.
Dodatkowo wydaje mi się, że i tak za łagodnie napisałeś ten tekst. 🙂
Ja się czuję bardziej dziennikarzem niż blogerem, więc raczej nie lubię za ostro jechać w osądach. 😉
A samą grę też nie w pre-orderze kupiłem, tylko w dniu premiery. Specjalnie wcześniej z roboty wyszedłem, żeby dorwać i grać. 😀