Święta, więc i piwo musi być wyjątkowe. Sięgam więc po klasyka od trapistów, Chimay Bleu.
Najpierw szybko odpowiem na pytanie, co sprawiło, że akurat to piwo jest wyjątkowe? Po pierwsze mamy do czynienia z największym browarem trapistów w Belgii, którego tradycje sięgają 1863 roku. Poza tym niebieski wyrób z miejscowości Chimay to opcja najbardziej hardcore’owa ze wszystkich – najmocniejsza, najdłużej leżakowana, najbardziej „ą ę”. To typowo degustacyjne piwo – odpalasz sobie ów specyfik i sączysz dobre dwie godziny.
Wszystko za sprawą smaku, w którym dominuje rozgrzewająca alkoholowa nuta. Z 19,6% ekstraktu i odrobiny cukru, zakapturzeni browarnicy warzą nam kopiącego quadrupla o mocy 9%. Ten power zdecydowanie czuć, nie ma co się więc napinać na szybkie spożycie. Tym bardziej, że to piwo dość mocno nasycone. Jego smak ubogacają wyraźne nuty toffi, owoców (wiśnia, śliwka, figi), a także co nieco melanoidów. Na bogatości!
Przebogaty jest także zapach, wrażenia nosowe właściwie pokrywają się z tym, co smakujemy. Karmel, przypieczona skórka od chleba, rodzynki, wiśnie, śliwki oraz nuta kwiatowości. No i alkohol – nie ma opcji, nie da się go nie wyczuć.
Słówko o wyglądzie: to klasyka ciemnego belgijskiego Strong Ale. Miedziano-brunatny kolor, mocno zamglony, obdarzony bursztynowymi prześwitami. Piana pięknie się prezentuje, jest bujna i gęsta. U mnie dość szybko opadła, ale to pewnie z powodu wcześniejszego gushingu (gwałtownego „wyskoczenia” piany spod kapsla) – może mój egzemplarz był źle przewożony, albo składowany.
Muszę przyznać, że quadrupel nie jest moim ulubionym stylem i z tego powodu po Chimay Bleu sięgam bardzo sporadycznie – wolę piwa mniej alkoholowe, za to intensywniej nachmielone. Nie sposób jednak nie pokłonić się przed tym trunkiem, to klasa sama w sobie, klasyk gatunku, który każdy piwosz powinien wypić choć raz w życiu.