To nie jest recenzja trzech RISów

Czyli rzecz o tym, dlaczego ostatnio praktycznie nie recenzuję polskich piw.

Na dzień dobry chciałem Państwu wyjaśnić obecność cudownej blond psiny na obrazku tytułowym. Rozmazanej trochę, bo utrzymać ją w bezruchu jest równie trudno, co liczyć na całkowicie przespaną noc, odkąd się pojawiła. Rzeczona istotka to Inka, francuski pies dowodny, zwany inaczej barbetem (podobnego psa miał choćby Barack Obama).

Dziewczęcie zdecydowało się przygarnąć szczeniaczka, więc siłą rzeczy stał się on też częścią mojego życia. Nie narzekam, Boże broń! To przekochane zwierzątko, bardzo inteligentne jak na swój wiek (9 tygodni). Trochę daje popalić z defekacją w mieszkaniu, dokazywaniem w nocy oraz nieakceptowaniem tego, że się schodzi z jej pola widzenia, ale nic to. Inka to świetna „rozgrzewka”, przed prawdziwym wyzwaniem (sami wiecie jakim), które – taką żywię nadzieję – prędzej niż później stanie się naszym udziałem.

CORAZ MNIEJ RECENZJI

Ale ja nie o tym chciałem, a o temacie, który poruszyliśmy w ostatnim odcinku „Na Dnie Fermentora”. Nie wiem, czy też to zauważyliście, ale stara blogerska gwardia zdecydowanie rzadziej pisze recenzje polskich piw, a już praktycznie w ogóle nie spotyka się pojedynczych. Czasami wrzuca takowe Piwny Brodacz, acz tam – oprócz jak zwykle dobrego tekstu – wartością dodaną są kapitalne zdjęcia. Zawsze zaglądam do tych artykułów choćby właśnie po to, by nacieszyć oko.

Większość stawia na recenzje „grupowe”. Bardzo lubię czytać takie zestawienia np. u The Beervault czy Piwnych Podróży. Krótko, zwięźle, na temat. W dodatku wszyscy wymienieni twórcy mają zbieżny do mojego gust – co zdążyłem przyswoić po wielu latach lektury – więc tym chętniej zapoznaję się z ich opiniami. Nie omijam także filmików Małego Piwka. Bartek znalazł fajną niszę w postaci serii „Hit czy shit”, zawsze będąc na posterunku i recenzując potencjalnie ciekawe piwa spoza browarów uznawanych za kraftowe.

Jednak powyższe jaskółki wiosny nie czynią. Cóż więc takiego się stało, że mniej recenzujemy? Pomijam oczywiście kwestię wolnego czasu, która szczególnie mojemu blogowi daje się we znaki. Pierwsza sprawa to… znudzenie. Serio, gdy masz na koncie kilkaset wypitych piw, to naprawdę ciężko się zmusić do napisania czegoś kreatywnego o kolejnym. Dlatego zamiast móżdżyć się na długie wywody, stawiam na „szorty”, albo w ogóle odpuszczam.

Druga rzecz to rosnąca popularność Ratebeer i Untappd, w które polscy użytkownicy są szczególnie zaangażowani, a także grup pokroju jepiwki. Wcale się nie dziwię, że potencjalny user woli skorzystać z opinii zbiorowych, będących wypadkową odczuć wielu użytkowników (pal licho, że czasami mowa o amatorach mających dużo mniejsze pojęcie o piwie i sensoryce – i nie mam tu na myśli niczego pejoratywnego), niż jednego blogera. Acz odsyłam w tym miejscu do dwóch akapitów wyżej. Jeśli od dawna czyta się twórcę X, można wyłapać zbieżność gustów i – co za tym idzie – zaufać pojedynczej opinii. Ale tak czy siak, nawet po statystykach swojego bloga widzę, że Czytelnicy rzadziej sięgają po tego typu teksty.

Co Was zatem kręci bardziej? Z moich obserwacji wynika, że teksty problemowe. W moim przypadku – komentarz z „wnętrza” kraftu, czyli od strony browaru oraz rozłożenia jakiegoś aspektu marketingu na czynniki może nie pierwsze, ale na pewno bardziej przystępne dla odbiorcy. Do tego piwne przewodniki po zagranicznych miastach i opinie na temat piw. Vide teksty o Pradze czy Bambergu.

Trzeci aspekt to znajomość ze zdecydowaną większością (wszystkimi?) reprezentantów browarów. Co innego napisać złą opinię (złą – podkreślam – nie równa się złośliwą) piwa firmy, z której nikogo się nie zna, a co innego uderzać w, nie boję się użyć tego słowa – kumpli. Mało kto w piwnym świecie ma dystans do własnego wyrobu i stwierdzenie, że piwo jest złe, po czym rzeczowa argumentacja, rzadko spotka się z odbiorem na zasadzie „hej, dzięki za te uwagi. Przemyślę, wezmę do serca, poprawię.” Pod tym względem za wzór może uchodzić Gustek z Piwowarowni, o czym pisałem w tym tekście. Reszta (coś mi się wydaje, że ja też powoli zaczynam się, niestety, do niej zaliczać) będzie bronić swojej porażki jak lwica małe.

CZY POWINIENEM?

Skoro pod ostatnią wrzutą padło ze strony Masona pytanie „Czy pracownik browaru X powinien recenzować piwa kolegów?”, odpowiem raz jeszcze – choć już kilkukrotnie (że odeślę tutaj) przedstawiałem swoje zdanie. Moim zdaniem nie ma nic zdrożnego w wypowiadaniu opinii na temat piw „konkurencji”, o ile takowy tekst pozbawiony jest zawiści, złośliwości. Jeśli twierdzę, że w jakimś wywarze ewidentnie czuć aldehyd, a w innym – szambo, to – wierzcie mi na słowo – mam ku temu podstawy. I jeśli już zdecyduję się o tym napisać, zawsze sprawdzam, czy inne osoby wyczuwają podobną wadę oraz podaję ją w sposób maksymalnie wyważony, traktując jako przyjacielską poradę, a nie chęć kopnięcia z buta w krocze.

Zresztą dlatego zdecydowałem już dobry rok temu, że na blogu nie będę źle oceniał polskich piw kraftowych. O nich jak o zmarłym: dobrze, albo wcale. No bo przecież rekomendować moim Czytelnikom jakiś trunek chyba jednak mi wypada, a nawet powinienem to robić, prawda? Przecież między innymi dlatego polubili mój blog.

OK, zdarza mi się polskie piwo skrytykować w podcaście „Na Dnie Fermentora”, ale zawsze w towarzystwie konkretnego argumentu, o czym zresztą pisałem wcześniej. Mam nadzieję, że osoby mające z tym problem, ów fakt uszanują.

TO NIE JEST RECENZJA REPRISE

Nawiązując do tytułu tekstu – to nie jest recenzja trzech degustowanych przeze mnie ostatnio RISów. A mogłaby być, ponieważ wszystkie uważam za udane. Carskie Browaru Markowego jest mocno porterowe, z dominującą rolą czekolady i ciemnych owoców. Imperial Geezer od Kingpina to zdecydowanie team słodyczka, który pije się jak kawowy cukierek w płynie. Może wyrzuciłbym ze składu laktozę i wanilię, by lepiej poznać wpływ leżakowania ziaren kawy w beczce – a to koniec uwag. El Jaguar od Birbanta to z kolei królestwo kawy, podanej na wytrawnie. Mnie smakowało najbardziej.

Ups, niechcący napisałem recenzję…

Soundtrack: moje niedawne odkrycie – zespół Astronoid. Co tu się odmetalowuje, to ja nawet nie: post-black metal połączony z matematyczną techniką, do tego krztyna post-rocka i… dream pop. Trochę nie ogarniam, ale jednocześnie uwolnić się nie mogę. 😉

(Visited 621 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *