„Oportunista, cz.2” – opowiadanie

opowiadanie

Druga część opowiadania o tym, jak łatwo jest przekroczyć zasady moralne i wyzbyć się wyrzutów sumienia.

„Oportunista, cz.2”

„Skuteczne wywoływanie przeczyszczenia”. Gógle na wszystko znajdą odpowiedź. Leki nie na każdego działają, mieszanie alkoholu – to trwa za długo, po za tym może Majk ma mocną głowę? Przecież ja mam mu zaszkodzić, a nie pomóc!
Wiem, tak, to jest to! Rtęć!

**

Jedna granulka tego cholerstwa powoduje natychmiastowe przeczyszczenie, wszystkimi możliwymi otworami. Zwieracze twojej dupy nie pytają się, czy masz ochotę trzymać ekskrementy w środku, tylko bezpardonowo pozwalają im wyjść na zewnątrz…

– Jak się bawicie? – zagaiłem do kolegów, którzy sięgali po szaszłyki, upieczone w moim niezawodnym piekarniku.
– Rewelacyjnie Dżordż! A muzyka? No pierwsza klasa! – no ba, na dobrych nutach to ja się znam.
– A ty Majk?
– Jest nieźle, stary. Czy mogę prosić o drineczka?

            To był ten moment. W kuchni już czekała specjalnie przygotowana Krwawa Mery, do której wrzuciłem kuleczkę rtęci, według przepisu Wujka Gógle. „A, jeszcze mu kurna palemkę włożę do środka” pomyślałem. Niech ma się pod czym schować, gdy jego tyłek będzie płonął ze wstydu. I nie tylko.

**

– Widzieliście Majka? – zapytał przybyłych ziomków Szef.
– Nie dało się nie zauważyć – zarechotali Dżon i Kris. – Widzi pan te brązowe ślady? „Idziesz Majkelu, gównem znaczysz drogę!” – wspaniale zaintonowali, parafrazując kościelną pieśń koledzy.

Ślady prowadziły rzecz jasna do łazienki. Szef z ciekawości podreptał w tamtym kierunku, a ja postanowiłem mu towarzyszyć – a nuż będzie widowisko!

– Hej, Majk, jesteś tam? – pukanie w drzwi kibla.
– Eeeełeeeee – ciche jęknięcie dobiegło nas w odpowiedzi.
– No przecież on prawie nic nie wypił! – lekko skonsternowany Szef podrapał się po brodzie.
– Cóż, może to po prostu człowiek ze słabą głową… – delikatnie zasugerowałem, jakby od niechcenia. (Żryj gruz, Cyganie! Już po tobie!).
– Jak taki człowiek ma być dobrym menedżerem produktu? – wybuchnął boss – Przecież, kurwa, oni go na każdym spotkaniu upiją, nawkładają do głowy głupot, koleś nic nie wynegocjuje. Boże, a takie nadzieje z nim wiązałem!

„Niewątpliwie, rżnięcie ochoczo wystawionej dupy daje nadzieję na przyszłość” – pomyślałem sobie tak głośno, iż nie miałem pewności, czy przypadkiem nie użyłem do tego głosu.
– Dobra, zostawmy go. Jutro sobie z nim porozmawiam – odetchnął ciężko Szef, chwycił swoją szklankę z wódką i powędrował bawić się dalej przy dźwiękach Led Cepelin.

A ja wyszedłem na balkon i delektowałem się najlepszym papierosem w moim życiu.

**

Niestety, poranek ciężko nazwać najwspanialszym, jaki przeżyłem. Otwarcie oka zajęło mi dobre pół godziny, a silny ból głowy nie pozwalał ruszyć się ani na centymetr. „Ale poszaleliśmy” pomyślałem w duchu. Wspomnienie poprzedniego wieczoru napawało mnie jako takim optymizmem, więc postanowiłem zwlec się z wyrka i ocenić na szybko straty w moim mieszkaniu, jakie poczyniła dzika impreza, z której niewiele pamiętałem. Telewizor stał nienaruszony, komputer, wieża, płyty i książki także – nie było źle. Zdecydowanie gorzej działo się w mym przewodzie pokarmowym. Gęba wyschła mi jak Jezioro Aralskie, a w żołądku siły Mordoru walczyły z Hobbitami, którzy grzecznie chcieli przejść od przełyku do jelita grubego i wyjść. Jak to dobrze, że organizatorzy imprez mają u nas w robocie wolne na drugi dzień niejako z urzędu…

Poczłapałem do kuchni, wychyliłem ostatki piwa i wody mineralnej, które znalazłem na stole, po czym skierowałem bardzo chwiejne kroki do łazienki. „Trzeba będzie posprzątać po Majku, he he” – uśmiechnąłem się do siebie.
– O żesz kurwa, Majk! – krzyknąłem na widok leżącego jak kłoda Smifa, który nie dawał znaku życia. O Jezu, o Jezu, zabiłem człowieka!

Przycisnąłem palce do szyi gnoja, który nie dość, że o mało co mnie nie wykopał z bycia menedżerem, to jeszcze mi tu umiera, w moim kiblu! Zero tętna, oddechu brak. Ach, co za cudowny środek trzeźwiący! Cały alkohol wylazł ze mnie wraz z kroplami potu, które pojawiły się na moim czole, rękach, pachach i tam, gdzie nie chcecie wiedzieć. Co robić, co robić?

Najszybciej i najciszej jak umiałem, zwiedziłem mieszkanie w poszukiwaniu innych nieoczekiwanych lokatorów. Uff, więcej zwłok nie zanotowałem…

„Pieprzony Majk. Miałeś się tylko skompromitować debilu, a nie umierać” – gadałem sobie w myślach, naciągając spodnie na drżące nogi. Papieros! Tak, to dobry pomysł – co prawda nie palę w domu, ale jako że dzień ów mocno nietypowy (w końcu nie jest codziennością znajdywanie trupa w łazience), mogłem sobie pozwolić na odstępstwo od przyjętej reguły.

Należy zadzwonić po karetkę – ta durna myśl przebiegła przez mą głowę z prędkością geparda goniącego jakąś wyjątkowo umięśnioną antylopę. Gepard zagryzł zwierzątko równie sprawnie, co mój zdrowy rozsądek napotkaną ideę dzwonienia pod 911. „Przecież wykryją rtęć w czasie sekcji!”

Opcja numer dwa – ciała trzeba się pozbyć. Ale gdzie?! Mogę pozostawić je w łazience, by sobie radośnie zgniło, tyle że nie ogarnę smrodu. Mogę wyrzucić do Oceanu Atlantyckiego – spuchnie, wypłynie na wierzch, znajdą, namierzą mnie, zamkną.

Wiem! Pieter Brałn na pewno będzie w stanie mi pomóc!

Tyle, że trzeba było jakoś przetransportować truposza do adwokata… Mój dywan z pokoju gościnnego nadawał się w sam raz do umieszczenia w nim zwłok, a następnie zawinięcia ich w nim, jak farsz w naleśniku. „Kurwa, przecież na korytarzu są kamery! Gdy zacznę taszczyć cielsko (dywan, przepraszam) przewieszone przez ramię, zaraz ktoś zacznie coś podejrzewać!”

Szczęśliwe wspinaczki górskie są mi jak siostry, a mój cudowny, mający 300 litrów pojemności plecak-gigant zmieści nawet czołg i ani nie poznasz, że coś jest w środku. Ach, zebrało mi się na chwilowe wspomnienia o wszystkich wędrówkach ze znajomymi po pobliskich Appalachach, kiedy to mój potwór bynajmniej nie taskał w sobie ciepłych ciuszków, ni termosu z kawą, jeśli wiecie do czego piję.

„Dość rozrzewniania się, Dżordż! Pakuj misia w plecak i wio do Pita!” – oj juuuż, zdrowy rozsądku… Niepozorny i martwy Smif okazał się wyjątkowo gibkim materiałem do układania, ale przy tym cholernie ciężkim. „Ile ty ważysz, psi synu?!” stęknąłem w myślach, zamykając drzwi wejściowe.

– O, pan Pendulumo! – no i jeszcze dozorcy, Kołalsky’ego, mi trzeba do szczęścia!
– Witam, witam, panie Łiliamie. Piękny dzień nieprawdaż? – mówiłem już, że kurtuazja to moje drugie imię?
– A i owszem. Co – urlopik, wypad w góry? – zagaił stróż przypatrując się mojemu wypchanemu bagażowi.
– Aaa, ttaakk. Jadę sobie do znajomych, pochodzimy, zabalujemy, hehehe.
– Wczoraj pan żeś miał niezłą imprezę. Same zwłoki wyłaziły z mieszkania po 2:00 – uśmiechnął się z miną doświadczonego alkoholika Kołalsky. Żebyś wiedział, że zwłoki, żebyś wiedział.
– Czasami trzeba zintegrować grupę, prawadaaa.
– Jasne. To miłego wypoczynku życzę!

**

– Ale jesteś patałach, Dżordż – o jakże pieszczotliwe określenie, drogi Brałnie. – Mogłeś, kurwa, do mnie zwrócić się przed imprezą. Daj mi człowieka, znajdę paragraf. Udupilibyśmy go bez postradania życia!
– Nie chciałem ci tyłka truć…
– No kurwa, teraz za to rozumiesz pełna rozrywka, chillout, radość i spokojna dupa – warknął Pit.

Miał chłop rację, ale mleko się rozlało. Tylko Piter mógł pomóc. Wymyśl coś, gościu, błagam!

– Ciało trzeba ukryć – powiedział poważnym głosem Brałn, oddychając przy tym z westchnieniem i wyciągając kubańskie cygaro zza pazuchy. – Przyjdź do mnie po zmierzchu.
– No jak przyjdź. A auto?!
– Mówiłeś ma początku, Dżordż, że nie piłeś, tymczasem jesteś nawalony jak twój plecak. Jak cię zgarną pały, to masz gwarantowane przeszukanie całej fury. Bądź więc łaskaw zaparkować w moim garażu i oddal się na parę godzin, bo w tym momencie nie mam ochoty oglądać twojego ryja.
– Okej, Pit. Będę o 22:00 u ciebie – odwróciłem się na pięcie i posłusznie oddaliłem się, byle dalej od Brałna.

C.D.N.

(Visited 152 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *