Oto jak w skrócie można opisać życie melomana w czasie kwarantanny.
TESTAMENT
„Titans of Creation”
Choć z thrashowych klasyków Testament lubię najbardziej, to jednak – podobnie jak po ich kolegach po fachu – nie spodziewałem się, że jeszcze będą w stanie wyciosać płytę na poziomie najlepszych w swoim dorobku. A jednak: „Titans of Creations” to na pewno najlepszy krążek załogi od czasów wybitnego „The Gathering”. Nie ma tu ani jednego zaskakującego dźwięku, nie ma niespodziewanych riffów, rytmów czy rymów. Natomiast wszystko, co spodziewane, jest tutaj na najwyższym poziomie. Chuck Billy śpiewa, growluje i skrzeczy jak za młodu, Eric Peterson szyje swoje charakterystyczne riffy, do których Alex Skolnick dokłada świetne solówki, zaś duet DiGiorgio-Hoglan młóci potężnym rytmem, wplatając (szczególnie basista) od czasu do czasu fusionowy smaczek. Esencja. Panowie dostają teraz po dupie od koronawirusa, ale mam nadzieję, że zobaczymy ich w zdrowiu na scenie. W takiej formie koncertowo na pewno nas zmiażdżą.
IGORRR
„Spirituality and Distortion”
Nie udało mi się dotrzeć do informacji, czy pochodzący z Francji Gautier Serre, ukrywający się pod pseudonimem Igorrr, cierpi na ADHD, ale jeśli za próbnik ma robić jego twórczość muzyczna, odpowiedź będzie twierdząca. Co gość odwala na tej płycie, to ja nawet nie… Koleżka przyniósł do muzycznej kuchni trzy spody od ciasta: black metal, muzykę poważną i elektronikę, po czym postanowił je połączyć w jeden placek. Za nadzienie robi czasami muzyka orientalna, gdzie indziej nawiązująca do japońskiego folku, czasami do średniowiecznych pieśni. a jeszcze indziej – do… himalajskiej muzyki perkusyjnej. Jeśli po przeczytaniu tego opisu nie wiecie o co chodzi – nie martwcie się: ja też nie. Spotkanie z Igorrrem to doznanie ekstremalne. Nie powiem, że przyjemne, ale na pewno fascynujące i niecodzienne.
OLD MAN GLOOM
„Seminar IX: Darkness of Being”
Pierwszy poważny zespół Aarona Turnera wrócił do jego łask po rozwiązaniu Isis i co jakiś czas uderza w nas dawką dusznego, obdartego z jakichkolwiek struktur sludge’u z mocną domieszką stonera. Pierwsze zetknięcie z tą płytą (z poprzedniczkami zresztą też) to dla słuchacza mordęga. Melodii tu minimum, wyczuwalnego układu kawałków też. Są brudne riffy, metodyczne rytmy, sprzężenia, świsty, piski, krzyk. A jednak: gdy po jakimś czasie połączy się te kropki, uszom i oczom zaczynają ukazywać się swoiste hity. Tutaj numerem jeden jest dla mnie „Heel To Toe”, ale gitarowi masochiści z pewnością znajdą ich więcej.
WAXAHATCHEE
„Saint Cloud”
Znalazłem gdzieś celną opinię, że gdyby Florence Welch urodziła się nie w Londynie, a w jakimś mało istotnym amerykańskim mieście, jej skład nazywałby się Waxahatchee. Amerykańską Florentyną jest Katie Crutchfield i zamiast barokowego popu, proponuje nam muzykę przesiąkniętą Country i Americaną. Mamy tu więc zgrabne piosenki o miłości, podróży, codzienności otulonej naturalnym urokiem słodkiego domu Alabama. Przywołanie koleżanki z Wielkiej Brytanii nie jest jednak bezpodstawne: Katie śpiewa podobnie do Welch, potrafi podobnie składać wielogłosy i w gruncie rzeczy cechuje ją podobna wrażliwość, tyle że przemielona przez inne wychowanie. Tak czy owak: fanom Rudej polecam. 😉
GRIMES
„Miss Anthropocene”
Przez ostatnie lata Pani Claire Boucher zajmowała się głównie byciem partnerką Elona Muska i nie ukrywam, że powoli nosiłem się z zamiarem postawienia na niej krzyżyka. Moja rówieśniczka odpowiedziała mi w znakomity sposób: najpierw fantastycznie zaśpiewała na płycie Bring Me The Horizon (hicior „Nihilist Blues”), a w tym roku sama odpala rakietę w postaci jednego z najlepszych popowych albumów, jakie słyszałem w ostatnich latach. A konkurencja przecież w tej kategorii jest wyjątkowo mocna (że wspomnę Billie Eilish, Dua Lipę, Landę Del Rey czy nawet Lady Gagę). Pop Kanadyjki bazuje na ambitnej i ambientowej muzyce. Przestrzennej, zwiewnej, takiej, którą i zanucisz, ale i z lubością wypełnisz swoje cztery ściany, by przy okazji czytać, sprzątać czy pracować. Grimes miejscami przemyca bity, które mogłyby się znaleźć w jakimś rapowym bangerze (patrz „Darkseid”), by gdzie indziej uśmiechnąć się do indie popu (świetne „My Name Is Dark”) oraz folku („Delete Forever”). Tą płytą Klara udowadnia, że jest artystką wielowymiarową i że jeszcze daleko jej do wypowiedzenia ostatniego słowa.