Choć prawdziwy fan NBA z wypiekami na twarzy ogląda każdy mecz, to jednak istnieją pewne stałe punkty sezonu, które jeszcze bardziej podnoszą mu ciśnienie. Tak, jak wczorajszy trade deadline.
Sprawa teoretycznie wygląda dość groteskowo: oto każda z drużyn ma niemal 2/3 sezonu zasadniczego na dokonywanie wymian zawodników, uzupełnianie składów, modelowanie ustawienia pod kątem walki o play-off (czy jak w tym sezonie – o jak najgorszy bilans, by przechwycić lepszy pick w drafcie), tymczasem najwięcej dzieje się właśnie w TĘ NOC. Managerowie stają na głowie, by wypchnąć niechcianych zawodników i odpowiednio się wzmocnić, a kibice z wywalonym ozorem czekają na każdą wieść zza Oceanu.
Mnie tegoroczny trade dealine aż tak bardzo nie rozgrzewał, bo zdawałem sobie sprawę, że drużyna, której kibicuję najmocniej, Portland Trail Blazers, żadnego ruchu nie wykona. Co nie zmienia faktu, że kilka wymian wzbudziło moją uwagę. Każda z nic, była jak smak piwa: czasami spodziewany, czasami zupełnie beznamiętny, a kiedy indziej zaskakujący.
Spodziewany: Andre Miller wynosi się z Denver – coś, jak wypicie kolejnej butelki Imperium Atakuje z Pinty. Kupujesz, odkapslowujesz i wiesz, że czeka cię chwila oczywistej przyjemności. Podobnie było z przenosinami Millera z Nuggets do Washington Wizards. Weteran wraz z trenerem Samorodków, Brianem Shawem, od dawna skakał sobie do oczu, za przyczyną czego Andrzejek usiadł na ławce i widoków na zmianę sytuacji nie miał. Trade to więc najlepsze rozwiązanie, od dawna przewidywane przez speców od NBA. A Wizards? Drużyna ze stolicy potrzebowała wsparcia dla Johna Walla na „jedynce”, więc wybór marudnego, ale wciąż produktywnego zawodnika (5,9 p., 3,3 a., 2,4 z. w 19 minut) to strzał w dziesiątkę. No, może siódemkę.
Obojętny: Steve Blake wsparciem Stepha Curry’ego – ten ruch kojarzy mi się z wyjściem ze znajomymi do knajpy i zamówieniem Tyskiego czy innej Warki. Kogo obchodzi ich smak? Ważne, że mają procenty i sprawiają, że rozmowa jakoś idzie. Również trade na linii Golden State Warriors – Lakers nie interesuje chyba nawet fanów obu drużyn. Steve to zawodnik cudownie bezpłciowy, acz mogący odciążyć mocno eksploatowanego Curry’ego. A co dostają Lakersi? Dwóch gości słynących z żywiołowego siedzenia na ławce oraz blisko dwa miliony schodzące z salary cap po sezonie.
Niespodziewany: Danny Granger zamienia się miejscem z Evanem Turnerem – okej, niespodziewane to duże słowo, ale ów ruch to niespodzianka pokroju smacznej limitowanej serii Wielkanocnego z Okocimia. Rozumiem, że przebudowująca się Philadelphia maniakalnie rozdaje zawodników (deal ze Spencerem Hawesem najlepszym przykładem), z kolei Danny po kontuzji nie jest już tak produktywny, ale w Indianie powinni pamiętać, że lepsze jest wrogiem dobrego. Owszem, Turner to więcej niż solidny zawodnik, ale przy tercecie Hill-Stephenson-George wiele sobie nie pogra. A może to ukłon w stronę Grangera? Skoro u nas gra ogony, to oddajmy go do 76ers, gdzie powinien się odbudować.
Żaden z powyższych transferów nie zmieni układu w lidze, ani nie naruszy mojej miłości do NBA. Ech, przede mną kolejna nieprzespana noc.