W życiu nie pomyślałbym, że piwo błogosławione przez Bruce’a Dickinsona może być tak łagodne.
Iron Madien to zespół instytucja. Doi z fanów kasę za pomocą regularnie wydawanych kompilacji i koncertówek, jeździ w trasy, na których… wspomina trasy z czasów zamierzchłych, posiada rozbudowany do granic możliwości merchandising… Uff. W tym całym szaleństwie brakowało jeszcze piwa, ale w zeszłym roku za jego warzenie wziął się browar Robinsons Brewery. Działająca w Stockport firma oferuje całą gamę gatunków piw, nie wahała się więc ani chwili, by na swoje 175 urodziny przyszykować coś specjalnego. Do browaru przyjechał Bruce Dickinson i uśmiechając się ukradkiem wybrał składniki na napój ochrzczony mianem Trooper. Wspaniała historia, fani się cieszą, kobiety piszczą, dzieci płaczą. Powstała bowiem gratka nie tylko dla piwoszy, ale i dla słuchaczy metalu. Hmm, w sumie to każdy słuchacz metalu pije piwo… Dobra, niech przemówi Bruce:
[vimeo 61514884 w=600 h=281]
Połączone siły Maidenowo-Robinsonowe miały za zadanie – tak przynajmniej głosiła pierwsza wersja – uwarzyć trunek na wskroś brytyjski, wszak i zespół, i browar to wizytówka Anglii. W dodatku skoro napój otrzymuje nazwę od tytułu piosenki opowiadającej o bitwie pod Bałakławą… No aż prosi się o typowo wyspiarskie piwo. Gatunek wybrali celnie, choć może niezbyt szałowo – special premium bitter. Jednak gdy spojrzymy na etykietę, ujrzymy tam dwa chmiele, które owszem, są zgodne ze sztuką, ale nie mają nic wspólnego z brytyjskością: amerykański Cascade i słoweński Styrian, które zamiast kojarzonej z wyspiarskimi pubami szlachetności, nadają piwu post-rewolucyjny cytrusowy charakter. To coś jak obecność Ludovica Obraniaka w polskiej reprezentacji: niby nie razi, czasami wręcz pomaga, ale masz wrażenie, że coś tu jednak nie gra.
Trooper, w przeciwieństwie do kawałka, od którego wziął nazwę, nie zerwie wam czapek z głów, ani nie zmusi do zachwytu i wydobycia z siebie głośnego „oooooo”. To piwo słabo treściwe, wodniste, z posmakami, które ledwo dają się poznać na języku. Trochę słodowości, ciut goryczki, owocowa nuta – niby wszystko jest, ale w dawce niezbyt zadowalającej. Ciekawiej jest w zapachu, bowiem atakuje nas aromat brzoskwini, a także kwiatów – tu akurat zagraniczne chmiele na coś się przydają.
Miedziany, klarowny kolor i niska piana to w bitterach standard – ta ostatnia to zasługa przeciętnego wysycenia, charakterystycznego dla gatunku.
Jeśli mielibyście więc wybór: odłożyć pieniądze na jakąś płytę Iron Maiden, której jeszcze nie macie na półce, albo sięgnąć po Troopera, to mocno rozważcie tę pierwszą opcję. Gdy zasłonicie sobie etykietę, magia nagle znika i dostajecie zupełnie zwyczajny produkt. No dobra, dam plusa za te brzoskwinie.