Odszedł człowiek, dzięki któremu zrozumiałem, że czytanie może być równie wciągające, co oglądanie filmów i granie na komputerze.
Wybaczcie ten trywialny i oczywisty dla większości z was lead. O tym, że książki są prawdopodobnie najwspanialszymi dziełami sztuki nie muszę nikogo z was przekonywać. To one rozwijają naszą wyobraźnię, uczą emocji, dobrze napisane – poruszają każdy zmysł.
Jednak ja – dziecko kultury obrazkowej – nie odkryłem tej prawidłowości od razu. Co więcej: jawnie nie lubiłem czytać. Moi rodzice stawali na głowie, by mnie w jakiś sposób „pobudzić” do sięgania po książki, ale niestety – w obliczu konieczności sięgania po takie arcydzieła literatury, jak „Filonek bezogonek”, „Puc, Bursztyn i goście” oraz „Karolcia” (to moje lektury szkolne) – czytanie kojarzyło mi się z mordęgą.
Wszystko zaczęło się zmieniać mniej więcej w szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy to moja polonistka otworzyła przed nami świat gatunku fantasy. Najpierw przemyciła „Hobbita” (jako preludium do właśnie tworzącej się trylogii filmowej „Władca Pierścieni”), później pomachała przed oczami „Harrym Potterem”, a następnie napomknęła o „Świecie dysku”, który to towarzyszył jej od dzieciństwa.
Do pozycji Rowling i Tolkiena dotarłem szybko, gdyż właśnie zaczynał się na nie hajp, więc w księgarniach piętrzyły się ich stosy. Mama zachwycona tym, że wreszcie wyraziłem zainteresowanie książkami, od razu mi je kupiła. Gorzej rzecz miała się ze „Światem Dysku”, którego w krośnieńskich sklepach ze świecą było szukać.
Jako że nie miałem wtedy dostępu do sieci, postanowiłem zasięgnąć języka u kolegów i koleżanek. Dowiedziałem się tylko, że seria ma grubo ponad 10 tomów (teraz już chyba ze 40) i składa się z kilku cykli. Polecono mi poszukać pozycji o nazwie „Kolor magii”.
Trafiłem na nią wreszcie w Bibliotece Publicznej. Co prędzej wypożyczyłem i… jeszcze tego samego wieczoru ją skończyłem. Tak samo rzecz miała się z innymi tomami, które już grupowo zacząłem wypożyczać z biblioteki. Do dziś przeczytałem wszystkie pozycje z sagi o Rincewindzie oraz Straży Miejskiej, część o Śmierci. Pozostałe historie aż tak mnie nie wciągnęły.
Piszę o tym wszystkim, by podkreślić, że książki Pratchetta były pierwszymi, które pochłonąłem w takim tempie. Ja, koleżka mający alergię na czytanie, lubujący się w kopaniu piłki, oglądaniu telewizji, albo graniu w serię „GTA”. Gdy tylko trafiał do mnie tom „Świata Dysku”, wszystko inne przestawało się liczyć. Zagłębiałem się bez reszty w ten nieco absurdalny krajobraz bogów, magii, wzgórz Ramtopów i śmierdzącego wszystkim co najgorsze Ankh-Morpork.
To właśnie imć Terry sprawił, że pokochałem książki. To jego lekki język, jego radosne widzenie świata, nawet tego brutalnego i nieokiełznanego. To jego absurdalny humor, który każe ci się śmiać, gdy czytasz o samobójstwie księżniczki, która usiadła na jadowitym wężu, albo o niebywałych właściwościach organizmu Samuela Vimesa, który ma we krwi -2 promile alkoholu i musi się napić, by normalnie funkcjonować.
To Pratchett udowodnił mi, że książka może być lekką i przyjemną rozrywką, która bawi, uczy i pobudza do myślenia jak nic innego na naszym Dysku. Do końca życia będę mu za to wdzięczny.