Betonowa pustynia? Raj wyłącznie dla finansistów? Hub lotniczy i nic więcej? Jeśli którekolwiek z tych określeń na temat Singapuru trafiło do Waszych uszu, wiedzcie, że to bullshit.
PRZECZYTAJ: CZ. I HO CHI MINH | CZ. II NHA TRANG
Dzień wylotu do Miasta Lwa zaczął się dla nas niezbyt szczęśliwie, głównie przez naszą nieuwagę. Acz również przez tę nieuwagę szczęśliwie się zakończył. Kilka dni wcześniej na mailach wylądowało powiadomienie, że bilety zostają przebukowane na wcześniejszą godzinę. Gdy dojechaliśmy chwilę po 4 rano na lotnisko, okazało się, że owszem – godzina wcześniejsza, problem w tym, że zmieniła się też data na kolejny dzień…
Poszliśmy więc na żebry do, nazwijmy to, biura obsługi klienta, czy może da się nas upchnąć na pokładzie w tym pierwotnym locie (jebać overbooking!), a w międzyczasie zaczęliśmy szukać noclegów w pobliżu. 3 minuty przed zamknięciem boardingu okazało się, że oto jest miejsce i to akurat dla 5 osób! W te pędy przebiegliśmy przez bramki (buty i pasek zdejmowałem, a później zakładałem dosłownie w podskokach), by w końcu uściąć w maszynie VietJet i ostatni raz zobaczyć Nha Trang, tym razem z góry. Później chwila czekania i przesiadka na kolejny lot w Ho Chi Minh, by wreszcie popołudniu wylądować na jednym z największych lotnisk świata, Changi w Singapurze.
Z DESZCZU DO KAPSUŁY
Ponieważ po Singapurze najlepiej podróżować pieszo, bądź metrem, musieliśmy przemieścić się z Terminala 4 do 1. Jazda autobusem lotniskowym to przygoda na dobre kilkanaście minut, co dobitnie pokazuje, z jakim gigantem mamy do czynienia. W środku na szczęście znajdują się wszelkie uciechy, łącznie z basenem, więc nudzić się nie sposób. My zadowoliliśmy się jedzeniem – genialną zupą laksa (wiem, jak brzmi ta nazwa, ale zawartość wynagradza lingwistyczny niesmak), która stała się moją towarzyszką w czasie tego wyjazdu, jako bardziej dostępna i zdecydowanie tańsza od ramenu.
Singapur przywitał nas deszczem i to tak rzęsistym, że użycie parasola nie miało sensu, jedynie płaszcz przeciwdeszczowy (miałem takowy na stanie) miał w tym wypadku rację bytu. A ponieważ znaczna część linii metra w tym państwie znajduje się na powierzchni, kubraczek musiałem włożyć już w pociągu. Tutaj ciekawostka – kilka składów metra wyprodukowano w Chorzowie, w fabryce Alstomu.
Wysiadłem na stacji Kalang w dzielnicy malezyjskiej, przy której umieszczony był mój hotel. W Singapurze co prawda obowiązuje prawo, które – bez wdawania się w szczegóły – ogranicza tworzenie się enklaw i dominowania przez jakąś narodowość w danym okręgu, niemniej miasto posiada wyraźnie oznaczone dzielnice chińską (to dominująca narodowość), hinduską, arabską i właśnie malezyjską. A ponieważ ta ostatnia należy do tych tańszych, co w tym cholernie drogim państwie ma niebagatelne znaczenie, więc zdecydowaliśmy się spać właśnie tam.
Wróćmy do „mojego” hotelu. A właściwie hostelu, bo takowym okazało się kapsułowe królestwo, usytuowane w niezbyt okazałym dwupiętrowym budynku, wokół którego rosną kolejne wieżowce, a w oddali widać halę byłego lotniska Kalang. W skromnej recepcji, która okazała się być przy okazji śniadaniownią, odebrałem instrukcje, jak żyć w tym przybytku, po czym udałem się do swojego pokoju.
„Swój” to zdecydowanie za dużo powiedziane, ponieważ moja była jedna szafeczka oraz jedna z 12 kapsuł. A czymże owa jest? To nic innego, jak zbudowany z plastiku prostopadłościan, który zamiast jednej ściany ma otwór, zasłaniany roletą. W środku znajduje się materac, pościel i ręcznik, kilka świateł, lusterko, dwa gniazdka, wejście USB i klimatyzacja. Szczęśliwie szafka okazała się być na tyle duża, by pomieścić cały bagaż. Kuchnia, jako się rzekło wspólna, łazienka też. „Łazienka” to także nadużycie w stosunku do tych wspaniałych miksów prysznica i kibla. Widziałem już takie połączenia, choćby w Nha Trang, ale nie na 4 metrach kwadratowych. Wścibskich informuję, że nie – nie praktykowałem dwójeczki przy jednoczesnym prysznicowaniu cielska. 😉
PRAWA I CENY
Singapur kojarzy się wielu osobom z dziwnymi prawami obowiązującymi w państwie i akurat jest to fakt, choć gdy zagłębi się w nie bardziej, nie są takie bezsensowne. Weźmy słynną gumę do żucia: nie dość, że nie kupisz jej na miejscu, to jeszcze nie wolno ci jej wwieźć na teren miasta. To podobno pokłosie dziwnych zabaw turystów, którzy swego czasu zalepiali czujniki np. w drzwiach metra, co uniemożliwiało ich prawidłowe działanie. Wprowadzony zakaz wyeliminował te głupie zabawy, a co więcej: zapewnił, że miasto jest czyste i wolne od drażniących plamek z gum, które ktoś upuścił i rozdeptał na chodniku.
Inne ciekawe ograniczenia to: zakaz śmierdzenia (interpretowałbym to jako nakaz mycia, co w równikowym klimacie znacznie ułatwia życie np. współpasażerom), zakaz jedzenia durianu w metrze (i picia czegokolwiek takoż, by nie pobrudzić innych osób), zakaz plucia na ulicy oraz głośnego przeklinania. Mnie najbardziej cieszył, szczególnie po wizycie w Wietnamie, zakaz nakłaniania do zakupów. Wreszcie mogłem odetchnąć wchodząc na place targowe.
Ale, ale! Nie taki Singapur straszny! Z ważnych dla lubiących piwo informacji: można je pić na ulicy. Dopóki nie robi się żadnej boruty, ani nie śmieci, nikt nie ma problemu z tym, że sączysz sobie piwko. Przy okazji: głównie jest to jakiś Stout, produkowany najpewniej w Malezji. Ta część świata ewidentnie przepada nad ciemnymi piwami i – co ważne – warzy je więcej niż poprawnie.
Stouty warto kupować także ze względu na cenę, najkorzystniejszą na półce. Choć trudno mówić o korzyści, gdy za puszeczkę 0,33l musisz zapłacić przynajmniej 4 dolary singapurskie (czyli na nasze 12 zł). Duża pucha to już wydatek bliski 20 zł. W centrum miasta, w niezłych lokalach, za obiad zapłacić trzeba przynajmniej 50 zł. Ba, z Mateuszem raz wydaliśmy na ramen blisko 90 ziko! Ta potrawa nie jest jednak tak unitarna cenowo, jak myślałem do czasu wizyty w Singapurze.
FOOD COURTY
Drogie jest tu naprawdę wszystko, łącznie z wodą (10 zł) w butelce. Żeby nie pójść z torbami warto więc jadać w tzw. food courtach. Co najmniej trzy znajdują się w Chinatown, a w każdym można odnaleźć miejsca nagradzane gwiazdkami Michelina. Dość powiedzieć, że w jednym z nich dzienny zapas żarcia skończył się w okolicach 15.
Ja stawiałem głównie na laksę, czy to z kurczakiem, czy z krewetkami tygrysimi, oraz smażony ryż, głównie z owocami morza. To oczywiście tylko mały wycinek tego, co w takim przybytku znaleźć można: ryby podane na wszelkie sposoby, wszystkie zupy świata, kurczak przygotowany jak tylko chcecie, mnóstwo warzyw, soków, smoothie itd. Żeby się genialnie najeść, trzeba przygotować od 15 zł do 30 zł. To już brzmi zdecydowanie rozsądniej, niż ceny przywołane wyżej. Co prawda okoliczności spożywania nie są może szałowe, gdyż courty przypominają bardziej polskie place targowe z pierwszej połowy lat 90., niż nowoczesne jadłodajnie, ale to nie ma znaczenia. Kasa i smak się zgadzają.
DŻUNGLA Z DRZEW I BETONU
Wróćmy do pierwszego zdania w leadzie: betonowa pustynia. Singapur pokazywany jest głównie jako gigantyczne miasto, gdzie drapacze chmur wciśnięte są dosłownie w każdy kąt. Wizja ta jest kompletnie nieprawdziwa. Na terenie trochę większym od Warszawy, znajdziemy oczywiście mnóstwo wysokich budowli (i to właściwie w każdej części głównej wyspy, wyłączywszy okolice lotniska), gdzie mieszka i pracuje ponad 5,5 mln obywateli. Singapurczycy nie zapominają jednak o roślinach.
Dość powiedzieć, że mnóstwo budynków „wyposażonych” jest w… parki. Często są one posadzone na dachach (choćby na słynnym hotelu Marina Bay), kiedy indziej na jednym z pięter. Przykładem może być choćby szpital blisko dzielnicy arabskiej, gdzie drzewa i krzewy rosną na mniej więcej 20. piętrze, a nad nimi pną się dalsze kondygnacje. O parku Gardens By The Bay, z nieziemskimi superdrzewami, napiszę za chwilę.
W geograficznym centrum Singapuru… rośnie dżungla. Pewnie już nie totalnie dziewicza, gdyż drobne ingerencje człowieka, w postaci ścieżek i wiat (ratują przed nagłymi ulewami), są tu jednak widoczne, niemniej widok wiekowych drzew, skał i jeziora, praktycznie nietkniętych cywilizacją je otaczającą, robi kolosalne wrażenie. Słychać cykady i pohukiwania ptaków, w wodzie pływają ryby i gady. Gigantyczne połacie drzew zwieńczone są potężnym ogrodem zoologicznym (o nim też za chwilę).
MARINA I DOWNTOWN
Tak, jak wielkie wrażenie zrobiły na mnie parki, tak szczęka kompletnie mi opadła, gdy wysiedliśmy w Marina Bay i udaliśmy się nad zatoczkę. To miejsce ocieka wielkością ludzkiego geniuszu. Kilkadziesiąt ogromnych drapaczy chmur, będących siedzibami banków i światowych koncernów (Singapur to jedno z największych centrów finansowych na całej planecie), potężne centra handlowe (jedno w kształcie duriana), futurystyczna galeria sztuki w kształcie kwiatu lotosu. W oddali budynki pamiętające protektorat brytyjski. Po prawej trybuny stadionu, gdzie odbywają się wyścigi Formuły 1. Wreszcie ona: Marina Bay Resort.
Ten gigantyczny budynek, który powstał mniej więcej 10 lat temu, to perła Singapuru. Państwo wydało na nią jakieś 8 miliardów dolarów, a kasa poszła na trzy wielgaśne wieże hotelu, abstrakcyjną łódź, która łączy owe wieże oraz potężne centrum handlowe, kino, sale konferencyjne i kasyna. Całość obrotu Mariny stanowi blisko 1,5% PKB wyspy…
Budynek doinwestowany jest do tego stopnia, że na dachu rosną drzewa oraz można kąpać się w basenie (oczywiście z przezroczystymi krawędziami). Można także przejść się po najbardziej „legarowanym” budynku na świecie: dziób wspomnianej łodzi na szczycie hotelu, od ostatniego miejsca podparcia, dzieli – bagatela – 67 metrów. Nieee, to zdecydowanie za dużo jak na moje nerwy.
W centrum handlowym splendor leje się ze ścian, acz gustownie, europejsko, bez cygańskiego kiczu. Jeśli znudzi nam się chodzenie, po części budynku można płynąć łódką. Jeśli zaś kochamy widok wodospadów, przy sympatycznych kawiarenkach znajdziemy fontannę, która dosłownie spada z nieba. Food court – dość drogi – zaoferuje nam z kolei wszystkie odmiany kuchni azjatyckiej. Miłośnikom jedzenia nie trzeba tego tłumaczyć, ale inni niechże zapamiętają, że to, co znacie z „chińczyków”, to raptem promil bogactwa smaków, jakie czekają na nas w tym zakątku świata. W Marina Bay można oczywiście wypić też krafta (Old Rasputin z kranu!), a nawet kupić unikalne butelki z innych krajów, choćby z Hong-Kongu.
Najprzyjemniej jest jednak na drewnianych schodach przed Mariną. Rozświetlone budynki przyprawiają o zawrót głowy, a miejscowi robią wszystko, by dosypać do pieca. Najpiękniej prezentują się pokazy świetlne i wodne mad zatoką. Fontanny wypuszczają hektolitry wody (ta oczywiście zaraz wraca do zbiornika), a lasery wyświetlają na nich oszałamiające pokazy. Całość oprawiona jest cudowną muzyką. 15 minut pokazu mija jak z bicza strzelił. Mimo że każdy pokaz jest identyczny, my staraliśmy się patrzeć na nie za każdym razem!
SUPERDRZEWA
Po sąsiedzku z Mariną, rosną wspomniane wcześniej superdrzewa. Singapur, jako się rzekło, chce oddać Matce Ziemi choć część zabranych dóbr, dlatego na południowym krańcu głównej wyspy wybudował 18 konstrukcji, które mają od 25 do 50 metrów wysokości. Każda obsadzona jest roślinami, które krok po kroku obrastają jej pnie – już są o krok od korony i zapewne za 10 lat całkowicie zakryją bazową konstrukcję.
Superdrzewa są oczywiście wielofunkcyjne: produkcja tlenu i redukcja zanieczyszczeń to jedno. Drugie to turystyka i rozrywka. Garden By The Bay to rzecz jasna punkt obowiązkowy dla każdej osoby, która odwiedza Singapur. Także tutaj odbywają się pokazy świetlno-muzyczne w koronach tych nietypowych drzew, choć nie tak efektowne, jak w zatoce. Widok podświetlonych konstrukcji budzi respekt i porywa serduszko. Mnie porwał nawet za bardzo.
Pomiędzy superdrzewami rozpięta jest ścieżka widokowa. Wąska, bujająca się, „przejrzysta” jeśli chodzi o podłoże. Miałem nadzieję, że mimo to mój lęk wysokości nie będzie miał ochoty się aktywować, ale niestety. Gdy tylko wyjechałem windą na poziom ścieżki (jakieś 15-20 metrów nad ziemią), nogi się pode mną ugięły i nie byłem w stanie iść, czując jak całość się buja i widząc glebę pod stopami. Gdy do tego gruchnęła muzyka, było po mnie. Klepiąc zdrowaśki zrobiłem w tył zwrot i trochę na nielegalu zjechałem na ziemię. Pokazy obejrzałem z poziomu gleby, leżąc wygodnie na trawie. Tak jest zdecydowanie przyjemniej. 😉
Jednak Garden By The Bay to nie tylko superdrzewa. To gigantyczny park, zwieńczony rozłożystą polaną, gdzie mieszkańcy jadają pikniki, biegają, robią sobie sesje zdjęciowe na tle morza lub panoramy miasta, albo też grają we frisbee. Jest tu na czym oko zawiesić. Przywołana panorama, z Marina Bay, Downtown, diabelskim młynem i parkami Kalang, gdzie młodzież uczy się grać w softball i pływać kajakami, zapiera dech w piersiach. Podobnie jak rzut okiem na Cieśninę Singapurską, gdzie królują wielgachne kontenerowce. Gdy zapada zmrok, nad wodą widać tylko łunę świateł ze statków, zaś gdy leci się nad Cieśniną, trudno dostrzec choć kawałek akwenu: wszędzie jest pełno od pływających potworów. Co by nie mówić: niezapomniany to widok, choć trochę i przerażający.
SPACERY PO MIEŚCIE
Inne dzielnice Singapuru także są okazałe, choć już nieco bardziej przyziemne. Pierwsza, którą odwiedziliśmy, arabska, zaskakuje kolorowymi budynkami. Mimo feerii kolorów, nie ma tu ani grama kiczu, dominuje radość. Niektóre domostwa wyróżniają się nie tylko nietypowymi barwami, ale też i obrazkami malowanymi na fasadach – podobne można spotkać w części hinduskiej. W okolicy, oprócz meczetu, dominują małe knajpki oraz sklepiki z pamiątkami, w których sprzedają głównie kobiety. Nie wiem, jaki odłam Islamu wyznają miejscowi, ale zdecydowanie ten, nazwijmy to, sympatyczny.
W dzielnicy hinduskiej uświadczymy dużo więcej chaosu, który miejscami przywodził mi na myśl turystyczne zakątki Ho Chi Minh. Chaos ów podbudowany został ozdobami rozwieszonymi nad głównymi arteriami dzielnicy ze względu na święto światła. Złoto i czerwień królowały więc nad tą częścią Singapuru, a tłumy zalewały każdy zakątek.
My więc szybko przemieściliśmy się do Chinatown, zdecydowanie najbardziej eleganckiej i schludnej dzielnicy miasta. Tutejsi Chińczycy najwyraźniej kochają ład i porządek, dlatego wszystko jest tu sterylnie czyste i dopracowane, no może poza food courtami. To także tutaj najłatwiej kupić piwo i najprościej spotkać drogi samochód.
Mimo takiej mozaiki kulturowej, wszyscy żyją tu we względnym spokoju, pewnie także nieco sterowanym przez elity. Singapur co prawda ma ustrój demokratyczny, ale można by do tejże demokracji dodać sporo didaskaliów. Choćby ten, że o rządzących mówić źle raczej się nie powinno, z kolei ostatnie duże strajki trwały kilkanaście godzin, po czym zostały siłowo stłumione. Azjatycki lew nie ma czasu na marudzenie obywateli. Być może to jeden z kluczy do sukcesu gospodarczego. Pozostawmy na inną dyskusję to, jaki ciężar gatunkowy ów klucz posiada. 😉
Wróćmy więc do spacerów po mieście, które najlepiej odbywać na południowym zachodzie wyspy, gdzie łączy się ze sobą kilka parków, co przekłada się na cudną, ok. 10 kilometrową trasę do chodzenia. Trasa obejmuje zarówno skradanie się pomiędzy podstawami drzew, jak i w ich koronach (obłędy skywalk, tym razem lęk wysokości nie dał o sobie znać). Mimo że jest się w środku metropolii, do płuc wpływa rześkie powietrze i wyzwala endorfiny, a w głowie słyszysz tylko „tak trzeba żyć”.
ODPOCZYNEK WŚRÓD PRZYRODY
Po całym dniu chodzenia na zakończenie wakacji zafundowaliśmy sobie dwa luźniejsze epizody. Pierwszy z nich to wylegiwanie się na plaży położonej na wyspie Sentosa. To kolejna wielomiliardowa inwestycja typu „resort” w Singapurze, tym razem w duchu Disneylandu. Tutejszy park rozrywki należy do studia Universal, ale my go zignorowaliśmy na korzyść leżenia na czystej plaży i łapania ostatków słońca. Ciepła woda zachęcała do kąpieli, choć lekki mindfuck stanowiły statki, których i po tej stronie państwa nie brakowało.
Na Sentosie przebywają nie tylko turyści, lecz również jaszczurki i to sporych rozmiarów (nie znam się na ich gatunkach, więc nie odpowiem, co zacz). Ciemnozieloni „reptilianie” spacerują majestatycznie wśród krzaków i grzecznie pozują do zdjęć, nieco znudzone popularnością. Nie wiem, jak u nich z agresją, gdy ktoś je wkurzy, ale ja po wykonaniu kilku fociąt, wróciłem do grzania zadka.
Jednak to nie nasze ostatnie spotkanie ze zwierzakami. Te nastąpiło następnego ranka, gdy wybraliśmy się do wielkiego ogrodu zoologicznego na północy wyspy, niedaleko granicy z Malezją. Cel tak naprawdę był jeden: zobaczyć pandziochy na żywo. W Singapurze żyją dwie: Kai-Kai i Jia-Jia, facet i babeczka. Sprowadzono je tam, by – oczywiście – stanowiły atrakcję turystyczną, ale też rozmnożyły się w komfortowych warunkach i zwiększyły populację tego zagrożonego gatunku. Niestety, państwo misiostwo nie ma szczęścia do kopulacji, w efekcie do dziś jest bezdzietne. Pozostaje im jedynie być gwiazdami, żreć bambusa i spać. Znam ludzi, którzy by się z nimi zamienili miejscami.
Oprócz pandy wielkiej, mieliśmy przyjemność choćby z kapibarami (największe gryzonie na świecie) czy pelikanami, które pokazywały nam, że lubią opierdzielić se rybkę. Spotkaliśmy też wombata, ale to nie był chyba słynny zaginiony Andrzej (#pdk).
DO DOMU
Kolejnego ranka siedzieliśmy już w Airbusie należącym do Quatar Airways i próbowaliśmy zapomnieć, że pojutrze trzeba wracać do pracy. Z tych rozmyślań wyrwały mnie spore turbulencje, za sprawą których mój sok znalazł się na kocyku i podłodze samolotu. Stewardessy na szczęście szybko wszystko posprzątały.
Te turbulencje to było kolejne „naj” na tych wakacjach. Najważniejsze jednak, że były one dla mnie najlepsze: najciekawsze, najbardziej wielobarwne i – co nie jest bez znaczenia – najbardziej odprężające. Czyżby to magia Azji? Gdy tylko będę miał okazję, postaram się to potwierdzić.