… natomiast satysfakcjonujące, o ile ma się nie po kolei w głowie i lubuje się w muzycznej zgniliźnie.
ORANSSI PAZUZU
„Mestarin Kynsi”
Ależ ten album jest cudownie brzydki. Ależ surowy, brudny, plugawy, męczący. Zaklęty w mantrycznej elektronice, nakładanej na metodycznie powtarzane riffy i cmentarny gardłowy skrzek. Z każdą płytą Oranssi Pazuzu przesuwa granicę odrazy, staje się coraz bardziej nieprzyjemne, jakby wbijało coraz głębiej igłę pod paznokieć. Czytając taką wiązankę można zadać słuszne pytanie: po cholerę słuchać takiej muzyki? Odpowiedź nie jest oczywista, ale chyba wskazałbym umiłowanie turpizmu. Że gdzieś w tej wywodzącej się z black metalu, ale mocno zżytej z alternatywą muzyce jest iskra boża (czy raczej diabelska), która tę brzydotę wynosi do miana sztuki. Po prostu posłuchajcie.
VADER
„Solitude In Madness”
Już w czasie słuchania poprzedniej płyty Vadera, „The Empire” kołatała mi w głowie myśl, że Panu Generałowi tęskno za starymi czasami i że będzie skłonny przypierdzielić dawką klasycznego, rozpędzonego death metalu rodem z „Black To The Blind”. Tym bardziej, że od dłuższego czasu jego załoga gra w niezmienionym, mocnym składzie, gdzie za garami siedzi prawdopodobnie najlepszy operator blastów w historii zespołu. Trudno mi tu wyróżnić jeden konkretny wałek, gdyż wszystkie to kwintesencja Vadera w najlepszym wydaniu, niemniej proponuję pochylić się przede wszystkim nad ekstremalnie konkretnym „Shock and Awe” (ależ solóweczka!), thrashowym, gnającym na złamanie karku „And Satan Wept” oraz gęstym jak deszcz napalmu „Stigma of Divinity”. Pyszne wydawnictwo!
BENIGHTED
„Obscene Repressed”
Dla podtrzymania szalonego tempa udajmy się do Francji, gdzie miejscowa legenda grindcore’u wysmażyła właśnie nową płytę, „Obscene Repressed”. Warto tu od razu zaznaczyć, że zgodnie ze swoimi standardami, Benighted stawia na nieco bardziej rozbudowane kompozycje, niż 10-sekundowe sieczkobrzęki. Mamy tu mnóstwo odniesień do metalcore’u, za sprawą którego album skrzy się od rytmicznych łamańców. Mamy potężną dawkę death metalu, przekładającą się na kanonady blastów, towarzyszące nam przez znakomitą większość wałków. Nie brakuje klimatycznych zwolnień, sugestywnego szarpania za bas, kunsztownych solówek. Jeśli ktoś z was nie przekonał się jeszcze do tego gatunku muzycznego, łatwiej już nie będzie.
NORD
„The Only Way To Reach The Surface”
Zostajemy we Francji, choć zdecydowanie łagodzimy klimat. Nord wywodzi się ze sceny skąpanej w brzmieniu post-rocka, co zresztą przyciągnęło moją uwagę już kilka lat temu, gdy wydawali pierwszy album. Nie dajmy się jednak zwieść łagodnemu intro, gdy zaraz za nim czai się numer „Violent Shapes”, który jest esencją stylu grupy: wychodzi od black-metalowej sieczki z blastami i brudnym riffem, przechodzi przez hard rockową zwrotkę, finiszując post-hardcore’owym refrenem. A po drodze mamy jeszcze math-rockową przekładankę. Uff, sporo tego. Na szczęście całość ułożona jest z pomysłem i płynnie łączy wątki. Tak więc ten barszcz, mimo wielu grzybów, je się z prawdziwą przyjemnością.
PEARL JAM
„Gigaton”
Pearl Jam zdecydowanie nie jest spodziewanym gościem tej rubryki, gdyż załogę ze Seattle darzę szacunkiem, ale nie miłością. Ba, od czasów „Vitalogy” ostatni klasycy grunge’u (Alice In Chains nie liczę, gdyż tam wypadł kluczowy element układanki) nie wydali nic, co by mnie w całości pochłonęło. Aż do czasu „Gigaton”. To cholernie równa, mocna, przebojowa płyta. Wbrew obawom osób, które po singlu „Dance Of The Clairvoyants” obawiały się zmasowanego ataku elektroniki, ta jest podana rozważnie, ciekawie, jako tło, a nie kwintesencja materiału. Te jest przede wszystkim gitarowy, „luźny”, mocno nawiązujący to dokonań Bruce’a Springsteena, od których zresztą Eddie Vedder i spółka nigdy nie uciekali. Ja jestem ukontentowany.
Nowy Wolfheart powinien miażdżyć. Wprawdzie nie słuchałem jeszcze całej płytki ale single z youtuba robią mi dobrze. Chyba Finowie trzymają jeszcze ten cały melodeath na powierzchni, bo stara szwedzka gwardia już sobie poszła raczej w łagodniejsze klimaty.