A gdyby tak browary kraftowe zamiast na festiwalach piwnych, skoncentrowały się na małych lokalnych imprezach, na których piwo leje się przy okazji?
Uwielbiam festiwale. To jedna z niewielu okazji w roku, by na spokojnie spotkać się z większością znajomych ze świata piwnego, wymienić choćby kilka zdań i snuć plany na przyszłość. Przy okazji można przybić piątki z beer geekami, zwiedzić piękniejące polskie miasta, a także spróbować hektolitrów premier. Słowem – raj dla każdego fana piwa.
Jednak to, co dobre dla nas, już wprowadzonych w świat piwnego szaleństwa, jest zbawieniem, dla biznesu może okazać się przekleństwem. Odwiedziłem ostatnio kilka imprez, rozmawiałem ze znajomymi z browarów i na pytanie, czy gdzieś udało się im zarobić na imprezie odpowiadali: wyłącznie w Warszawie. Specyficzny rynek stolicy + genialna wręcz lokalizacja blisko centrum miasta sprawiają, że WFP to jeden z nielicznych rentownych dla firm festiwali.
PO CO BROWAR JEDZIE NA FESTIWAL?
Oczywiście tutaj może, a nawet powinno z waszej strony paść votum separatum. Wszak piwne festiwale nie są od tego – przynajmniej w założeniu – by zarabiać. To wydarzenia, w czasie których masz możliwość pokazania się potencjalnym klientom i zachęcić ich do dłuższej znajomości z twoimi wyrobami. W marketingowej strategii browaru pełni więc funkcję wybitnie wizerunkową.
Mnie osobiście nie podoba się jednak tak jednoznaczne podejście. Na co dzień pracuję z wieloma klientami z różnych branż, w tym m.in. spożywczej, kosmetycznej i budowlanej. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale to właśnie w czasie takich imprez sprzedają najwięcej swoich produktów oraz podpisują wysokie kontrakty na realizacje dużych zamówień. Czytaj: wykładając kasę na wynajem stoiska oraz pobyt i wynagrodzenie pracowników, zyskują coś więcej, niż tylko „pokazanie się”. Realnie zarabiają.
ODBIORCY FESTIWALI
No dobra, skupmy się jednak na podstawowym celu festiwali piwnych, wszak to zupełnie inny rynek, przez co rządzą nim odmienne prawa. Czy faktycznie jest tak, że po dużej imprezie branżowej gwałtownie wzrasta zainteresowanie produktami danego wystawcy? Muszę w tym temacie przepytać zaprzyjaźnione browary, by dać wam realny ogląd sytuacji. Jednak z moich obserwacji wynika, że nic takiego nie ma miejsca. Dlaczego? Ponieważ na festiwalach meldują się przede wszystkim osoby już obeznane z kraftem, czyli takie, których nie trzeba przekonywać co do słuszności sięgania po piwo rzemieślnicze. Nowicjusze owszem, także się pojawiają, ale stanowią niewielki odsetek zwiedzających. Ergo: główny cel nie zostaje osiągnięty.
Podkreślam – to tylko moje obserwacje, poprawcie mnie, jeśli się mylę. Jednak mój wniosek płynie chociażby z mniejszych frekwencji na festiwalu w mieście X czy Y, gdy jego poprzednia edycja odbyła się jakieś pół roku temu. Rozochoceni organizatorzy – wcale się im zresztą nie dziwię – szybko starają się uruchomić kolejną odsłonę, a później okazuje się, że nie ma na nią popytu. W tym momencie – to chyba nie tylko moje zdanie – wyłącznie stolica jest gotowa na więcej niż jedną dużą imprezę w roku.
GDZIE BYWAĆ, KOGO ZNAĆ
Jak już nie raz podkreślałem na łamach mojego blogu na rynku piwa podaż rośnie znacznie szybciej od popytu. Głównym zadaniem browarów kraftowych jest więc kreowanie tego popytu poza znanym sobie środowiskiem, szukanie nowych miejsc i nowych odbiorców. Z tego powodu w ogóle nie dziwi mnie, gdy widzę półki w Tesco zastawione kraftem oraz promocje w Auchan na wyroby naszych rzemieślników.
Idąc tym tropem być może warto rozglądnąć się za lokalnymi piknikami czy małymi imprezami w teorii zupełnie niezwiązanymi z piwem, a przynajmniej nie jako daniem głównym. Moja sugestia wynika z wizyty na krakowskim FestPiwo – nazwa wydarzenia może być myląca. Owszem, zwiastuje festiwal piwa, ale po pierwsze – na mieście i tak nikt jej nie kojarzył, a po drugie samo miejsce – Plac Wolnica – przypominało bardziej jarmark świętojański, niż wielką imprezę w hali czy na stadionie.
Z rozmów z browarami wynikało, że klientelę stanowiły osoby raczej nie mające pojęcia o rzemieślniczym piwie. Od czasu do czasu napatoczył się jakiś geek, ale w tym wypadku to on stanowił odsetek zwiedzających. Rządziły osoby „przypadkowe”, które wybrały się w słoneczny weekend na spacer po Kazimierzu, przy okazji wpadając na kilka dobrych piw i kiełbasę z sarny od Walentego Kanii.
I tak mi coś podpowiada, że może to jest właśnie droga do poszerzania popytu. Trzeba oczywiście kroczyć nią w miarę spokojnie i nie szarżować, by nie wylądować na weekend w Pcimiu, gdzie nie sprzedasz nawet połowy kega. Sądzę jednak, że jarmarki takie, jak FestPiwo są przyszłością dla małych browarów. W końcu skoro Edi może je wszystkie okupować, to dlaczego nie rzemieślnicy?
A CO Z FESTIWALAMI?
Rzecz jasna nie nawołuję do likwidacji festiwali – takie imprezy też są potrzebne i powinny się odbywać w dużych miastach regularnie. Kraków, Wrocław, Poznań, Warszawa, Łódź, Bydgoszcz, Katowice, Lublin czy Gdańsk jak najbardziej dorosły do jednej dużej imprezy w roku. JEDNEJ. I to najlepiej oddalonej o jakieś 4 tygodnie od innych dużych wydarzeń. Sądzę, że tylko wtedy możliwy jest napływ takiej liczby gawiedzi, która da satysfakcję zarówno organizatorom, jak i wystawcom.
A wy co o tym sądzicie?
Ja powiem krótko zamykanie się w swoim świecie to kopanie sobie grobu. Trzeba wyjść do ludzi. Znakomita większość moich znajomych nie ma pojęcia o krafcie etc, dla nich nie ma żadnej rewolucji, a słowo Pinta nie wywołuje żadnych skojarzeń. Kraft powinien wychodzić poza trójkąt multitapy – festiwale – sklepy specjalistyczne. I Tesco i Auchan to dobry ruch. Trzeba jednak iść za ciosem. Kraft powinien walczyć o restauracje, gdzie jest monopol książęcego i żywca. Jak ludzie mało wiedza o krafcie niech posłuży przykład z festiwalu w Katowicach,gdzie mąż kupował kilkanaście butelek tłumacząc żonie, że w sklepach tego piwa nie ma.
Dokładnie – rynek trzeba rozwijać nawet wtedy, gdy wszystko sprzedajesz. To jedyna szansa na ekonomiczny wzrost firmy.