18 lat od mojego pierwszego świadomego turnieju piłkarskiego wreszcie doczekałem się imprezy, o której będę opowiadał wnukom.
Myślałem, że już wyrosłem z Mistrzostw, że oglądanie piłki kopanej nie wywoła u mnie większych emocji. Ot, zawsze jest przyjemnie popatrzeć, jak 22 mniej lub bardziej rozpoznawalnych kolesiów ugania się za kolorową kulą, spotkać się na tę okoliczność ze znajomymi i wysączyć dobre piwo. Tyle że komu by się chciało to przeżywać, komu klaskać w ręce, gdy faworyt wygrywa i chlipać, gdy ulubieńcy dostają po dupie? A jednak, brazylijskie Mistrzostwa Świata znów wyzwoliły we mnie te pierwotne emocje. Co sprawiło, że World Cup 2014 zapisze się w mojej pamięci na zawsze?
1. Pierwsze „social” mistrzostwa – cztery lata temu pewnie większość z nas miała już konto na Facebooku, ale chyba tylko po to, by sadzić ziemniaki w FarmVille, rozwiązywać głupie quizy i podrywać koleżanki. O Twitterze mało kto w Polsce słyszał, o Instagramie dopiero ptaszki ćwierkały. W tym roku na społecznościówkach rozgrywały się osobny turniej, a brali w nim udział ludzie, których nie posądzałbym o ekscytowanie się piłką – o najcelniejszy komentarz, o najzabawniejszą fotkę, o najmądrzejsze podsumowanie. Po popisie Luisa Suareza albo po bęckach, jakie Niemcy spuścili Brazylii, serwery grzały się do czerwoności, a tablica nie była w stanie udźwignąć tempa napływania nowych wiadomości. To było zabawne, celne, niesamowite. Kto nie cenił do tej pory social mediów, po Mistrzostwach musi zmienić zdanie.
2. Mnóstwo bramek w fazie grupowej – do tej pory turnieje rangi mistrzowskiej były szachami już w fazie grupowej, większość drużyn uroczo murowała bramki, by „nie narazić się na kontry”. Tymczasem na tym mundialu, oprócz pozbawionego jakichkolwiek argumentów w ataku Iranu, wszyscy parli do przodu. WSZYSCY. Algieria z Koreą zagrały sobie radośnie i beztrosko, przez co skończyło się wynikiem 4:2. Holandia, gdy poczuła krew, zrobiła Hiszpanii jesień średniowiecza i rozstrzelała ją 5:1. Francja zagrała z bezradną Szwajcarią prawdopodobnie swój najlepszy mecz na arenie międzynarodowej od jakich 16 lat i bez litości ograła ją 5:2. No kurczę, takie mecze to ja rozumiem!
3. Sporo dogrywek i karnych w fazie pucharowej – emocje teoretycznie siadły w fazie pucharowej, bo i bramek mniej padało, a i niektóre drużyny zaczęły mordować klimat defensywną taktyką. Co z tego, skoro wszystkie emocje zrekompensowały nas liczne serie rzutów karnych i dogrywki? Przecież to, co wydarzyło się w meczu Belgii z USA, czyli dzień konia Tima Howarda i porywające dodatkowe 30 minut, albo pokerową zagrywkę Luisa Van Gaala z spotkaniu z Kostaryką będziemy pamiętać latami.
4. Dariusz Szpakowski – były w telewizji takie czasy, gdy meczów nie komentowali ni Andrzej Twarowski, ni Tomasz Smokowski, ani Mateusz Borek, ani nawet Jacek Laskowski. Oglądający piłkę kopaną w telewizji skazani byli na Szpaka, czy innego Andrzeja Zydorowicza. Może właśnie dlatego mam do Szpaka sentyment, a jego pomyłki („Maradona! A nie, przepraszam, to Messi”), przekręcanie nazwisk („Marszczęrano” moim ulubionym), udzielanie porad życiowych („W życiu nie liczy się tylko młodość. Liczy się doświadczenie”), „oddawanie głosu” współkomentującym, podsumowywanie meczu (koniecznie z kartki!) pół godziny przed jego końcem – no przecież to jest piękne! Nic, co związanego z TV, nie kojarzy mi się tak bardzo z piłkarskim świętem, jak zawieszony Szpakowski. I tak pozostanie na wieki wieków amen.
5. Nie wygrała Brazylia – nie lubię drużyn z Brazylii, czy to piłkarskiej, czy siatkarskiej. Tego zadufania i przeświadczenia, że jesteśmy wyjątkowi nawet wtedy, gdy mają najgorszą reprezentację od lat. Powtarzających się haseł: „jeśli nie zdobędziemy mistrzostwa, to będzie katastrofa”. Niemcy, którym w półfinale kibicowałem po raz pierwszy, zafundowali im najpiękniejszą tragedię w historii, w przepiękny i dobitny sposób sprowadzając Brazylijczyków na ziemię i pokazując ich miejsce w szeregu. Nie podejrzewam, by ich to cokolwiek na dłuższą metę nauczyło, ale i tak – warto było ujrzeć tę klęskę na własne oczy.
6. Miłe, acz niewielkie niespodzianki – lubię niespodzianki, ale niezbyt duże. Uraduję się wyjściem z grupy Kostaryki i Algierii, przyklasnę postawie Iranu w meczu z Argentyną, z zadowoleniem przyjmę fuks beznadziejnych Greków w meczu z WKS, ale najbardziej się ucieszę, gdy w strefie medalowej znajdą się sami faworyci. Jestem bowiem człowiekiem konserwatywnym i oprócz rewolucji piwnej, mało która mi odpowiada. Tym bardziej, że jednorazowy sukces małej i – nie ukrywajmy – w długiej perspektywie słabej drużyny nie zmieni niczego. Za cztery lata pewnie nawet nie wyjdzie z grupy. Ergo: dobrze, że podium wygląda MŚ wygląda tak, a nie inaczej.
7. Nowe technologie – zardzewiała FIFA wreszcie zorientowała się, że należy iść z duchem czasu i ulepszać piłkę naszą najważniejszą. Goal line – na szczęście nie korzystano z niego zbyt często, ale ta technologia po odpowiednim dopracowaniu może stać się kluczem w futbolu. W końcu wturlanie się piłki do bramki to gwóźdź programu, czyż nie? Pianka do golenia – banał jakich mało, a jednak cholernie pożyteczny. Wreszcie skończy się era cwaniaczków przesuwających się o kilkadziesiąt centymetrów do przodu w murze. Podobno Sepp B. myśli o powtórkach wideo (w hokeju, koszykówce i siatkówce świetnie się sprawdzają, więc i w kopanej dadzą radę) i czwartej zmianie w dogrywce. No wreszcie to zaczyna dobrze wyglądać!
8. Bramkarze nowymi gwiazdami – to akurat standard, że mundial staje się miejscem śmierci, jak i narodzin wielu królów futbolu, jednak Brazylia stała się pod tym względem miejscem wyjątkowym, a to ze względu na formę bramkarzy. Pasjonaci piłki oczywiście nazwiska Keylora Navasa, Guillermo Ochoi czy Claudio Bravo bardzo dobrze znają, Raisa M’Bolhiego pewnie trochę mniej, ale chyba nikt nie spodziewał się, że ci faceci potrafią wyczyniać takie cuda w bramce. Dodajmy do tego kosmiczną formę Manuela Neuera, wejście smoka Timo Krulla, popis Tima Howarda, a wyjdzie nam iście bramkarski turniej. PS: klopsów naliczyłem dwa: Akinfiejewa w meczu Rosja-Korea i Casillasa (Hiszpania-Holandia). Jeśli się mylę, poprawcie.
9. Gryzący Suarez – przy Luisie S. Zinedine Zidane walący z bani Marco Materazziego to cienki Bolek. Urugwajczyk w brawurowy sposób użarł Giorgio Chielliniego (znów Włoch!) i rozpętał burzę godną afery taśmowej, dostarczając przy tym gawiedzi mnóstwo emocji i radości. Mnie najbardziej rozbawili jego koledzy usilnie naciągający koszulkę obrońcy Italii na obnażone pogryzione ramię. Ze sportem nie ma to nic wspólnego, ale pamiętać będziemy latami.
10. Sporo dobrego piwa – podobno tylko alkoholik szuka pretekstu do wypicia, ale nie da się ukryć, że oglądanie meczu, czy to w domu, czy w barze mobilizuje do sięgnięcia po browarek. Najlepiej po taki, którego jeszcze się nie piło! Z racji tego, że liczba premier jakby nam spadła, przeto ochoczo chwytałem zagraniczniaki (Old World RIS spróbowany na Birofiliach to absolutny numer jeden!). Gatunkowo najwięcej, oczywiście, pochłonąłem IPA, ale mocno trzymały się też popularne ostatnio amerykańskie wheaty oraz Black IPA. Ciekawe, co będzie na topie za dwa lata w czasie Euro we Francji…