Wystarczyło 18 miesięcy, by Warszawski Festiwal Piwa stał się największą piwną imprezą w Polsce. Wiosenna edycja 2016 to ukoronowanie jego rozwoju.
Mnie różnice zobaczyć było najłatwiej, w końcu jak do tej pory na WFP byłem tylko raz – jesienią 2014 roku, jeszcze za czasów Mordoru na Domaniewskiej. Festiwal już wtedy pokazał potencjał, ale wymagał mnóstwa poprawek: od zwiększenia miejsca, poprzez logistykę, po promocję. Dziś jedyny problem Pawła Leszczyńskiego, Jacka Materskiego i ich drużyny to klęska urodzaju.
OBRAZ SUKCESU
O tym, że jest grubo wiedziałem jeszcze przed wejściem na Stadion Legii (do Warszawy dotarłem dopiero w sobotę). Piwny internet został zalany zdjęciami z imprezy, które świadczyły, że stolica nie bierze jeńców.
Po wydrapaniu się na trybunę VIPowską obiektu, urządziłem sobie standardowy rekonesans między stoiskami. Najczęściej spotykane głosy wśród zaprzyjaźnionych wystawców:
„Słuchaj, no tego piwa już akurat nie mamy – wszystko zeszło wczoraj.”
„W nocy jechałem do browaru, żeby przywieźć beczki. W przeciwnym razie dziś nie mielibyśmy co lać.”
„Stary, wczoraj w jeden wieczór zarobiłem dwa razy więcej, niż wydałem na wykupienie stoiska. To jest jakiś kosmos!”
„Wczoraj nie dało się tu szpilki włożyć. Ludzie przy każdym stoisku musieli stać po kilka-kilkanaście minut. Zdarzali się tacy, którzy wychodzili, bo po prostu ciężko było się tu ruszyć.”
Wow.
KOMPLETNA LISTA OBECNOŚCI
OK, skoro już wiedziałem, na czym stoję, zabrałem się za degustację oraz kolejne rozmowy ze znajomymi. A były dosłownie wszystkie najważniejsze browary kraftowe w tym kraju – nie będę wymieniał, by kogoś nie pominąć. Listę znajdziecie na stronie. Autentycznie, nie pamiętam takiej imprezy, na której obecna byłaby cała elita polskiego rzemiosła i to osobiście. Ten fakt najlepiej świadczy o renomie, jaką wyrobił sobie Warszawski Festiwal Piwa.
Zresztą, nie ma się czemu dziwić. Przestronne, komfortowe miejsce relatywnie blisko centrum stolicy. Mnóstwo miejsca dla wystawców i odwiedzających, świetna atmosfera, której daleko do kraftozy i dyskutowaniu o jedzeniu bezy łyżeczką. Z wielką przyjemnością obserwowałem, jak piwne tuzy na spokojnie tłumaczą klienteli, co mają na kranach i dlaczego warto jarać się trunkami z małych browarów. Taka postawa wcale nie była w naszym świecie standardem.
Dobry humor ekipy wynikał pewnie także z poziomu piw. Spróbowałem kilkunastu (jutro multirecenzja) i autentycznie – każde było minimum bardzo dobre, a kilka wręcz powaliło mnie na łopatki. OK, jestem świadomym beer geekiem i bardzo starannie wybrałem piwa do degustacji, tym niemniej ich klasa przerosła moje oczekiwania. Zresztą, podobnego zdania były wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem, niezależnie po której stronie kraftowego świata stoją.
GREG KOCH SUPERSTAR
Najważniejszym „branżowym” wydarzeniem soboty była oczywiście wizyta Grega Kocha, człowieka odpowiedzialnego na sukces Stone Brewing. To, co mnie urzekło, to jego rock’n’rollowe podejście. Amerykanin to gwiazda (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), która potrafi stworzyć wokół siebie show. Stojąc na płycie stadionu wykrzykiwał rewolucyjne hasła o „końcu przeciętności w piwie”, a zgromadzona gawiedź gromko wtórowała mu okrzykami z trybun.
Jestem daleki od sakralizacji osób związanych z piwem, ale moim zdaniem żeby jeszcze skuteczniej nakręcać modę na dobre piwo przydałoby się nam kilku takich Mesjaszy. Ważne, by oprócz zasięgu (fani na FB), mieli jeszcze dar przemowy, if You know what I mean.
OBSERWACJE NA GORĄCO
- Stadion Legii powoli robi się za ciasny na WFP – kto by pomyślał, że dożyjemy takich czasów?! Ciekawe jak rozwiążą ten temat organizatorzy. Może uda się otworzyć kolejne trybuny? Na wejście na murawę chyba nie ma co liczyć… A może Stadion Narodowy? Ta miejscówka jest chyba jeszcze poza zasięgiem kraftowych portfeli.
- Foodtrucki już na stałe wpisały się w obraz festiwali piwnych i – takie mam wrażenie – rozwijają się wraz z nimi. Jedzenie z ciężarówy to już nie tylko nudny burger czy kiełba z grilla. Ja na ten przykład zaserwowałem sobie genialną kanapkę od Chyżego Woła – z wołowym ozorem. Kopara przy podłodze. Podobnie – ale to już standard – z suszoną wołowiną od Meat Makers. Kto jeszcze nie próbował, ten niech koniecznie nadrobi zaległości!
- Turniej piłkarzyków to IMO strzał w dziesiątkę. Emocje nad stołami do gry sięgały zenitu, a dobre piwo tylko podgrzewało atmosferę. Warto tego typu atrakcji przygotować więcej, by aktywizować osoby dopiero wchodzące w świat kraftu.
- Nie załapałem się na premierę Dużego Volta z Browaru Brodacz, nie wiem więc, z jakim odbiorem spotkała się obecność Wiesława Wszywki na festiwalu. Akcja chyba jednak przyniosła oczekiwany rezultat, ponieważ w sobotę na trybunach co i rusz spotykałem osoby dzierżące w dłoni butelkę wspomnianego piwa. Co ciekawe, nie była to młodzież, raczej panowie w wieku 45-55.
- Coraz więcej kobiet interesuje się kraftem. To nie są moje pobożne życzenia, a obserwacja, która rzuciła mi się w oczy w czasie przemierzania terenu WFP. Owszem, panowie nadal są w większości, ale dziewczyn zaangażowanych w poznawanie piwnego świata mamy coraz więcej – oby tak dalej.
- I jeszcze jeden wart odnotowania fakt społeczny: na imprezę przychodzą całe rodziny. Panowie ze swymi małżonkami/partnerkami i dzieciarnią spokojnie próbują kilku piw lanych, kupują parę butelek, po czym – zachowując wymaganą statusem trzeźwość – grzecznie udają się do domów.
- A propos trzeźwości – w sieci wybuchł „skandal” z powodu alkoholowych ekscesów dwóch znanych blogerów. „Przecież piwna rewolucja ma promować odpowiedzialne picie, a tutaj jej twarze zaliczają zgon”. Oczywiście jest w tym ziarenko prawdy natomiast pamiętajmy, że festiwal to trochę inna rzeczywistość, a piwo mimo wszystko zawiera procenty. Nic więc dziwnego, że po kilkunastu godzinach zabawy może zaszumieć głowie. Kto nigdy nie zrył beretu na piwnym festiwalu, niech pierwszy rzuci kamień!
DO ZOBACZENIA JESIENIĄ!
Muszę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że czwarta edycja Warszawskiego Festiwalu Piwa była – jeśli nie najlepszą – to jedną z lepszych piwnych imprezy, jakie wizytowałem. Pod każdym względem: atmosfery, poziomu piw, logistyki. I tak, jak szybko polski kraft dogonił w kreatywności (a często i wykonaniu) zagraniczne pierwowzory, tak rodzime festiwale wcale nie muszą kłaniać się tuzom z zachodu.
W październiku muszę przyjechać do stolicy na dłużej!
„Nic więc dziwnego, że po kilkunastu godzinach zabawy może zaszumieć głowie. Kto nigdy nie zrył beretu na piwnym festiwalu, niech pierwszy rzuci kamień!” – prawie wszystko się zgadza. Nie wiem, kto tam się uchlał tym razem, nie byłem. Ale śmieszność całej sytuacji polega na tym, że nie tak dawno większość piwnej blogosfery waliła kamieniami w Brodacza za Wieśka. Wszyscy święci byli. Padały slogany: „kultura picia”, „skandal”, ble ble ble. A życie życiem. Trochę mniej bufonady życzę czasem kraftopijcom, bo nikt z nas święty nie jest 😉 😉
PS. Rzeczowa recka. Podobuje mi się.
Bingo – to samo mi przyszło do głowy w temacie WW. 😉
Akurat ci panowie blogery, którzy tak się zaprawili nie odnosili się wcale do Dużego Volta i tej całej afery, także spokojnie.
Którzy to blogerzy? Może inicjały?
Nie ma co rozszerzać wieści, bo w końcu nic strasznego się nie stało. Kto był, ten widział, w necie też fotki były i na tym poprzestańmy 😉