Kremówki, zapiekanki z Placu Nowego, muzyka Beatlesów, wreszcie Igrzyska Olimpijskie. Wszystkie te rzeczy zawsze cudownie smakują, niezależnie od okoliczności.
Współczesny sport usilnie chce, bym przestał się nim interesować. Powodów mógłbym wymieniać dziesiątki. Ot, weźmy taki doping. To jest wręcz niesmaczne, gdy oglądasz rywalizację na najwyższym poziomie, a z tyłu głowy dźwięczy czy pytanie: „ciekawe, który/która z nich się szprycuje”. Kolejne bastiony padają, a szczególnie przykro zrobiło mi się, gdy wpadła Marysia Szarapowa.
Wkurza biznesowy zlot wokół sportu. Oczywiście, doskonale rozumiem, że pieniądze są potrzebne, by podnosić poziom rywalizacji. Wiem, że bez nich nie oglądalibyśmy tak prestiżowych rozgrywek, jak piłkarska Liga Mistrzów. Jednak koszt jest okrutny zatracenie identyfikacji z drużyną i kibicami, możliwość zbudowania wielkiej drużyny bez konieczności inwestowania w młodzież, utrata tożsamości zespołów. Niby nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ktoś powie: czasy się zmieniają, granice zacierają, więc o co ten żal? No niby tak, ale z rozrzewnieniem patrzę na takich sportowców, jak Paolo Maldini czy Michael Jordan, którzy praktycznie przez całą wielką karierę byli wierni jednemu klubowi. To były legendy!
ZŁA PRASA RIO
Igrzyska Olimpijskie także nie są wolne od takich przypadków. Dość powiedzieć, że przed rozpoczęciem zmagań w Rio częściej dyskutowaliśmy nie o medalowych szansach Polaków, a o kolejnej grupie rosyjskich sportowców wykluczonych z rywalizacji z powodu dopingu. Byli i tacy komentatorzy, którzy bronili ekipę mocarstwa tłumacząc, że przecież nie wszyscy brali i że Igrzyska bez Rosji są jak piwo bez piany. Coś w tym jest, choć wolę czyste zawody bez wielkich nazwisk, niż pełne gwiazd o podejrzanej reputacji. Choć wcale bym się nie dziwił, gdyby ich rywale wcale nie byli lepsi, a po prostu lepiej się kryli.
Kolejnym tematem są skandaliczne wręcz warunki, w jakich przyjdzie żyć sportowcom. Popieram stanowisko, w myśl którego zawodnicy nie są nadludźmi i nie należy im się nic więcej, niż Kowalskiemu, który wybrał się na wakacje. No ale jeśli przychodzi ci się myć w brudnym prysznicu, którego zasłonka w każdej chwili może odpaść (polecam śledzenie konta Andrew Boguta na Twitterze, by ujrzeć szczegóły), to coś tu jest nie tak. Doszło do tego, że amerykańscy koszykarze będą mieszkali na specjalnie wynajętym jachcie, a na ląd zejdą tylko, by trenować lub rozgrywać spotkania.
I jeszcze jedna sensacja, częściej komentowana niż zbliżające się zawody – wirus Zika, przenoszony przez komary. Podobno w Brazylii istnieje realna groźba zarażenia się tym dziadostwem, które – mówiąc delikatnie – nie jest zbyt przyjemne w obyciu. Nie sprawdziłem tego, bo przyznaję – nie chce mi się, ale coś czuje, że to akurat mocno napompowana bańka medialna z cyklu „zróbmy sensację”. Niektórzy twierdzą, że to informacja nakręcana przez menedżerów tenisowych, którzy nie chcą, by ich podopieczni tuż po Wimbledonie, a przed US Open grali na mało prestiżowym (w świecie tenisa) i jeszcze mniej dochodowym turnieju. Z udziału zrezygnowali chociażby Roger Federer, Tomas Berdych, Dominika Cibulkova i Simona Halep.
MIMO WSZYSTKO
Powodów, dla których wypadałoby mieć Rio 2016 w głębokim poważaniu jest więc całkiem sporo, jednak ja mimo to zamierzam je śledzić tak intensywnie, jak tylko się da. Świadomie oglądam Igrzyska od 1996 roku w Atlancie, choć większość wydarzeń pamiętam jak przez mgłę. Złoty medal Renaty Mauer na otwarcie, pasjonujący konkurs w skoku wzwyż, gdzie Artur Partyka zdobył srebro. No i jeszcze tkwi mi w głowie piosenka wykonywana przez Edytę Górniak. „Milkną wojny” – śpiewała. Ciekawe, czy faktycznie zamilkną na najbliższe dwa tygodnie.
Kolejne Igrzyska, szczególnie letnie, także spędzałem przed telewizorem. W końcu miałem wakacje, więc mogłem śledzić rywalizację od rana do wieczora. Starszyzna plemienna może i nie była wielce zachwycona, ale miałem to gdzieś. Cieszyłem się na widok śmiesznie chodzącego Roberta Korzeniowskiego, pływającej jak strzała Otylii Jędrzejczak czy bezkompromisowego kulomiota Tomasza Majewskiego. Choć równie dobrze pamiętam serię zawodów i wywiadów z przybitymi sportowcami, którzy „nie wiedzą co się stało” i – no tak akurat pech chciał – rozminęli się z formą na najważniejszej imprezie czterolecia.
Ale nawet widok zapłakanych zawodników, którzy „nie wiedzą co się dzieje” ma swój urok. Jest tym siedliskiem emocji, które chcesz chłonąć, być jego częścią. I choćby nie wiem jak sport był zarażony Ziką, komercją i dopingiem, ja chcę go śledzić. Przynajmniej raz na cztery lata.