Reset w Azji, cz. 2 – Wietnam, Nha Trang

Pierwsza jazda na skuterze, pierwsze pływanie w morzu i pierwsze jedzenie langusty. Wizyta w Nha Trangu rozdziewiczyła mnie na wiele sposobów.

Człowiek to się, proszę ja was, do wszystkiego szybko przyzwyczaja. Poranny przejazd spod hotelu na lotnisko w Ho Chi Minh kompletnie mnie już nie emocjonował, gdyż po pierwsze wiedziałem co mnie czeka, a po drugie – mimo dzikiego slalomu wśród skuterów, samochodów i przechodniów, wiedziałem, że karoseria naszej taksówki nie zostanie nawet draśnięta. Faktycznie, po 30 minutach zameldowaliśmy się w kolejce do check-inu i zdania bagażu rejestrowego.

Lot nad Zatoką

Tutaj mała ciekawostka, która też dobrze zobrazuje stan dróg międzymiastowych w Wietnamie. Nha Trang oddalone jest od Ho Chi Minh 435 km, czyli mniej więcej tyle, ile Kraków od Torunia (Polska i Wietnam mają zbliżoną powierzchnię, z tym że nasz kraj jest „kwadratowy”, a Wietnam „podłużny”). O ile u nas tę trasę można pokonać w ok. 5 i pół godziny (nie liczę postojów), o tyle na Półwyspie Indochińskim ta przygoda trwa bez mała trzy godziny dłużej. Drogi szybkiego ruchu niby istnieją, ale ją kanciaste i niewygodne, ergo wymagające wolniejszej jazdy. Nic więc dziwnego, że zdecydowaliśmy się na lot. 45 minut w powietrzu, jakieś 150 zł za bilet – tak można żyć.

Ba, nawet warto, ponieważ lądowanie na lotnisku Cam Ranh, które obsługuje Nha Trang, gwarantuje bajeczne widoki. Przed posadzeniem na ziemi, pilot kołuje nad przepiękną zatoką. Z lewej strony widzisz góry, z prawej morze. Miodzio! Po wylądowaniu jest jeszcze lepiej. Zaraz za bramkami zgarniają cię jak zwykle nachalni, ale tym razem pomocni Wietnamczycy, którzy załadowują do pełna mały busik i wiozą załogę do centrum miasta. Podróż odbywa się wzdłuż bajecznie pięknej drogi pomiędzy skarpami a błękitnym morzem. Co jakiś czas mija się palmy i piękne hotele, które im bliżej Nha Trangu gęstnieją, by urosnąć do centrum jako żywo przypominającego pocztówki z Rio De Janeiro.

Rio De Nha Trang

My zatrzymaliśmy się praktycznie pośrodku miasta, rzut beretem od Tram Huong Tower – jego niezbyt urodziwej wizytówki, przypominającej przy oczach o dobrych chęciach szminkę, przy tych bardziej zbereźnych – kutasa (miejscowi twierdzą, że to kwiat lotosu, ale my wiedzieliśmy swoje). Ja wybrałem hotel położony w jednym z najniższych budynków w okolicy: trzy piętra, gdy wszędzie obok jest przynajmniej 25, wrażenia nie robią, ale za to sama miejscówka okazała się po pierwsze tania, a po drugie bardzo przytulna. Prowadzi ją pani w średnim wieku, wraz z rodziną. Na parterze znajduje się ich mieszkanie, na pierwszym piętrze biuro jakiejś agencji informatycznej, a dalej już tylko pokoje. Co ciekawe, zwyczajowo wszyscy goście i pracownicy ściągali buty przed wejściem do budynku. Tym prostym sposobem musiałem za każdym razem kuśtykać na bosaka na piętro numer dwa, ale w sumie szybko przywyknąłem. Buty można było spokojnie zostawić przy drzwiach. Nawet trampki Converse’a albo japonki Havaianas nie znalazły nowych właścicieli. Pod tym względem Wietnam jest naprawdę uczciwy (albo ja mam szczęście).

Po szybkiej instalacji w pokoju, gromadnie wyleźliśmy na plażę, by złapać pierwsze konkretne promienie słońca w czasie tego wyjazdu. Z poziomu piasku i wody Nha Trang jeszcze bardziej przypomina Rio i widokówkowy rzut na potężne budynki, szeroką arterię wypełnioną setkami skuterów i samochodów oraz relatywnie czystą plażę. Morze już tak czyste nie było (raz nogę „podstawiła” mi plastikowa reklamówka), ale by nie tracić humoru, postanowiliśmy udawać, że nic się nie dzieje. Na szczęście nie skończyło się żadną chorobą skórną

Jedyna „choroba” jaka mi się przytrafiła, to ekstremalnie bolące gardło oraz osłabienie. Wszystko za sprawą braku rozsądku. Po przyjemnej leżance na plaży drugiego dnia oraz nocnych spacerach, wpadłem zgrzany i ledwo żywy do hotelu, w którym panował ukrop (klima nie działała, gdy wyciągnęło się kartę otwierającą ze stacji dokującej). Co w takiej sytuacji robi debil? Ustawia temperaturę na 17 stopni i idzie spać tuż pod nawiewem klimatyzacji. Efekt był łatwy do przewidzenia: następnego dnia zdychałem. Wylazłem na plażę, posiedziałem z gawiedzią, ale finalnie musiałem zawiesić życie na kołku do dnia następnego. Po nafaszerowaniu się milionem tabletek przeziębienie przeszło równie szybko, co się pojawiło, ale co się człowiek zmordował przez 24h, to jego.

Russian Paradise

Nha Trang okazał się być jednym z tych kurortów, do których masowo przyjeżdżają nowobogaccy Rosjanie. MASOWO. W głównej części miasta dominował właśnie rosyjski szczebiot, kosztem Wietnamskiego. Turystów z Mateczki bywa tu na tyle dużo, że ich krajanie otwierają tu małe biura turystyczne, knajpki czy wypożyczalnie skuterów. Ba, trafiliśmy nawet na sklep z dobrymi alkoholami (głównie wino), gdzie znaleźliśmy też piwa browaru nigdzie indziej niedostępnego oraz nawet nieopisanego na Ratebeer. Nazwę odkopię z notatek przy okazji opisu piw. 😉

Nowobogaccy pieniędzy nie liczą. Śpią w najlepszych hotelach, łażą na najbardziej kolorowe i najgłośniejsze dyskoteki, jedzą w najdroższych restauracjach. Sprytni Wietnamczycy doskonale czują pismo nosem, więc dyktują Rosjanom wyższe ceny. Niby spoko, acz szkoda, że odbija się to także na innych Słowianach. Gdy w pierwszy dzień wbiłem do jubilera, by wymienić dolary na dongi, ten poczęstował mnie kompletnie irracjonalnym przelicznikiem. Dopiero widząc moje zawahanie, zadał wszystko wyjaśniające pytanie „Are you from Russia?”. No otóż nie, mili Państwo. A skoro nie, to – jak się okazuje – przysługuje mi normalny kurs walutowy. Jestem przekonany, że jeszcze kilka razy szybkie podkreślenie, że jesteśmy z Polski, ocaliło nasze portfele przed niepotrzebnymi wydatkami.

Te w Nha Trang, co tu kryć, kręciły się wokół jedzenia i piwa. Jeśli mowa o krafcie, to za dużo takowego się nie uświadczy, acz warto zauważyć, że najpopularniejsze miejsce w tej materii usytuowane jest na… plaży. Jakiś kilometr od naszego hotelu, wśród palm i piasku wyrasta Louisiane Brewhouse: dwa zgrabne budynki, połączone przewiązką, z basenem i ogródkiem piwnym na patio. Głównymi gośćmi są oczywiście Rosjanie, ale na miejscu do ucha dobiegł mi też język francuski i angielski Do gardła zaś wlało się naprawdę dobre piwo. Zarówno klasyczne style (Pilsner), jak i nowoczesne wariacje (Witbier z marakują) bardzo mi posmakowały. Jakub N. miał identyczne zdanie. 😉

Po wizycie w browarze można było znów wylec na plaży, tym razem w towarzystwie koncernowego Bia Saigon. W przerwie między opalaniem właziliśmy do morza. Wielokrotnie już się w takowym taplałem natomiast na skutek zdobycia podstawowej wiedzy na temat żabki i crawla, mogę stwierdzić, że po raz pierwszy w owym pływałem. Oczywiście, wyłącznie tam, gdzie w razie czego mogłem wesprzeć nogę na gruncie. Przeżycie ciekawe, zwłaszcza gdy miotają cię fale nie raz przekraczające twój wzrost.

A propos pierwszych razów, to właśnie na plaży w Nha Trang zeżarłem langustę. Wygląda toto niezbyt apetycznie, ponieważ opancerzone odnóża nie są atrakcyjne nawet na martwym zwierzu, za to mięso ma pierwszorzędne. Całość przyrządziła nam Wietnamka o nieokreślonym wieku (równie dobrze mogła mieć 30 co 60 lat), łażąca od turysty do turysty i oferująca langusty, które nosiła w garnku. Gdy pozytywnie odpowiedzieliśmy na jej zagajanie, rozstawiła, nazwijmy to, mini-grill i upitrasiła na nim morskie koleżanki, następnie rozcięła im pancerzyki na brzuchu i polała słodko-ostrym sosem, polecając wybierać mięso przy pomocy palca. Re-we-la-cja. Doszło do tego, że obierałem z pancerza także nóżki, by wyżreć miękkie części także z nich. Nawet, jeśli brzmi to niesmacznie, a obrońcy praw langust spadają z krzesła, zaprawdę powiadam: warto.

Wodospady Ba Ho na skuterze

Warto także wynająć skuter i wybrać się na wycieczkę poza centrum miasta. Z początku pomysł Jakuba i Mateusza wydał mi się najbardziej szalony na świecie, zwłaszcza, że nigdy nie prowadziłem jednośladu w ruchu miejskim, a już na pewno nie w takim chaosie i tłoku, jaki panuje w Wietnamie. Panowie jednak uparli się na przejażdżkę i chwała im za to.

Całą przygodę zaczęliśmy od kwerendy w necie, gdzie i jak wypożyczać skuter. Teoretycznie można to zrobić na każdym kroku, ale nie wszędzie warto. Tu cię naciągną, tam dadzą pojazd o skandalicznym stanie technicznym, gdzie indziej wydadzą go wyłącznie po pozostawieniu paszportu, a później wyłudzą od ciebie więcej kasy, by zwrócić ci dokument. My ostatecznie wypożyczyliśmy nasze przyszłe środki lokomocji w jednym z pobliskich hoteli, okazując jedynie dowód osobisty. Ja miałem trochę pietra związanego z dokumentami, ponieważ nie dość, że nie mam prawa jazdy kategorii A, to jeszcze to z literką B postanowiłem zostawić w Polsce. Ciekawe, co by się stało, gdybym zatrzymał się do kontroli policyjnej… O niej później.

Za wynajem na cały dzień oraz zalanie skuterka do pełna zapłaciliśmy jakieś… 25 zł. Śmiech na sali. Śmiechem też była moja jazda na początku, gdzie wydygany jechałem tuż przy krawężniku, nie przekraczając 20 km/h i modląc się, bym nie musiał skręcać w lewo. Szybko jednak stanąłem oko w oko ze śmiercią: aby ruszyć w kierunku celu naszej podróży, czyli wodospadów Ba Ho na północy Nha Trangu, musiałem włączyć się do ruchu skręcając w trudniejszym z kierunków. A że w danym miejscu nie było świateł, musiałem po prostu na pełnej wjechać w ławicę skuterów i liczyć na to, że system znany z przejść dla pieszych zadziała także i tutaj. Zadziałał, choć mnie do gardła podeszła zeszłoroczna Wigilia.

Kilka kilometrów dalej, już poza centrum miasta, jazda stała się przyjemniejsza, ponieważ na drodze nie było praktycznie nikogo. A skoro tak, to robiliśmy przystanki co krok, by fotografować malowniczą zatokę Vinh Nha Phu. Najpiękniejszy na trasie okazał się zakątek Vinh Luong (administracyjnie to wciąż Nha Trang), gdzie w malutkim porcie cumowały dziesiątki niebieskich łódek rybackich. Chwilę później wyjechaliśmy już na drogę krajową, gdzie znów wrócił ruch samochodowy, acz nie tak intensywny, jak w mieście. Ja, mając w nogach i rękach niebagatelne doświadczenie 45 minut jazdy, odważyłem się mocniej odkręcić manetkę gazu i śmiało szusować obok ciężarówek. Jedyne, co mi przeszkadzało, to znany myk Wietnamczyków z jazdą pod prąd oraz uciskający kask. Mój nienaturalnie wielki łeb pocił się i obcierał, a metalowy hełm gniótł mi skronie. Jednak bezpieczeństwo ponad wszystko, tym bardziej, że kierowca jednośladów ze mnie żaden i ciągle z tyłu głowy miałem, że zaraz może mi podjechać kółko, a ja skończę z rozoraną przez asfalt nogą.

Wietnamskie łzy

W końcu znaleźliśmy zjazd w kierunku wodospadów. Po drodze minęliśmy wioskę, po uliczkach której biegały bose, radosne dzieci, machające do nas niczym do dawno niewidzianych przyjaciół. Mimo że mieścina miała charakter rolniczy, to jednak co chwilę widywaliśmy jakieś knajpki. Ostatecznie jednak zatrzymaliśmy się przy domu z wiatą krytą strzechą. O tym, że można zamówić coś do jedzenia, świadczyła lodówka ustawiona frontem do uliczki, którą przyjechaliśmy oraz skromny szyld, który mówił nie wiadomo co.

Gdy tylko posadziliśmy zadki na krzesłach, podeszła do nas pani w średnim wieku, która wydając z siebie pojedyncze odgłosy wyraźnie dała do zrozumienia, że jej angielski skończy się na „yes” i „no”. Gospodyni nie przedłożyła jednego menu, jedynie postawiła szklanki, podała sztućce i uciekła do domu. Po chwili przyniosła nam mrożoną herbatę (po podróży w upale smakowała jak nektar bogów!) i znów zniknęła w kuchni. Po kilku minutach przyniosła nam po talerzu, na którym znaleźliśmy filet z kurczaka, jajko, pomidory (rzadki widok w Wietnamie) i ogórki. Całkiem smaczne, sycące i satysfakcjonujące, mimo że nikt z nas nie dokonał przecież żadnego zamówienia.

Na koniec obiadu oczywiście poprosiliśmy o rachunek, wykonując znaczący gest pisania po dłoni. Właścicielka przybytku policzyła nas za tonę herbaty i syte jedzenie po… 9 zł od osoby. Postanowiliśmy więc zaserwować jej nieco większy napiwek, wyciągając mniej więcej po 14 zł. Pani początkowo wyglądała na przerażoną – za chwilę miało się okazać, że dlatego, iż nie miała wydać. Kilka gestów dalej gospodyni płakała ze wzruszenia, że ktoś zostawia jej tak gigantyczny (procentowo) tip. Trochę zmieszana, ale szczęśliwa pobiegła do lodówki, by dać nam jeszcze po butelce zimnej wody. Przydała się.

Ta krótka chwila, to wzruszenie kompletnie obcej nam osoby i jej podziękowania to jak dla mnie najpiękniejszy moment tego wyjazdu. Sprawianie satysfakcji przy pomocy drobiazgów to cudowne imponderabilium. Polecam!

Dżungla, skały, jeziora

Kilkaset metrów za miejscem naszego obiadu mieści się brama do parku z wodospadami Ba Ho. Nie można do niego wjechać skuterem, ale można za to wynająć samochód elektryczny, który dowozi turystę w głąb lasu. My zdecydowaliśmy się na pieszy trip, okraszony boskimi widokami. Nad nami i po lewej królowała tropikalna dżungla, latały ogromne motyle i śpiewały ptaki, a po prawej płynął górski, krystalicznie czysty potok, który miejscami przeradzał się w „jeziora”. Jedno z nich, położone obok niewielkiego hoteliku, stanowiło miejsce nauki pływania kajakami oraz na paddle boardingu. Wśród „uczniów” królowali – a jakże – Rosjanie.

My poszliśmy dalej, wciąż wzdłuż wody, aż do kamiennego przejścia, które wiodło na drugą stronę kolejnego „jeziora”. Gdy minąłem turystkę (nie zgadniecie jakiej narodowości) w japonkach, byłem przekonany, że przed nami dość prosta droga. Okazało się jednak, że moje trampki oraz osłabiony przeziębieniem organizm nie nadają się na tę pełną wspinaczki drogę. Doszedłem więc do drugiego jeziora i wodospadu, ale musiałem odpuścić. Finalnie do końca doszli jedynie Ania Jakubowa oraz Mateusz. Gdy wrócili cały mokrzy po kąpieli w ostatnim jeziorze wiedziałem, że mam im czego zazdrościć. Tym razem pokonał mnie organizm.

Powoli udaliśmy się w drogę powrotną, robiąc sobie fotki wśród drzew i tankując wodę przed wejściem na skuter. Spokojnie sunąc przez znaną nam już wioskę, nieco zmieniliśmy trasę, by zobaczyć miejscowy cmentarz (a przy okazji – jak się okazało – skrócić drogę). Jest to, proszę Państwa, widowisko, szczególnie dla ludzi z naszego kręgu kulturowego. Zero smuty, wszystko wielobarwne, radosne, jakby utwierdzone realnym przekonaniem, że śmierć to raptem przystanek. Trudny do przełknięcia dla tych żyjących, ale jednak będący początkiem czegoś zdecydowanie lepszego dla duszy zmarłego.

Wśród ciężarówek, policjantów i ławicy

Powrót na główną drogę to czysta przyjemność. Jerry już kozak, więc wskazówka prędkościomierza często dochodziła do 65 km/h, a na górkach nawet i do wyższych wartości. Radośnie mijaliśmy więc innych skuterzystów i ciężarówki, jadąc w kierunku zachodzącego nad Nha Trang słońca. Serce mocniej zabiło nam w momencie, gdy w naszym kierunku zaczął machać policjant. Nie miałem pojęcia co zrobić, acz brak dokumentów kazał mi sądzić, że mam przejebane. Chyba jednak odpowiednio dobraliśmy się ekipą, ponieważ wszyscy kierowcy pomyśleli o tym samym: olewamy. W razie czego powiemy, że myśleliśmy, iż funkcjonariusz zatrzymuje jadącą za nami ciężarówkę. Skończyło się na tym, że w lusterku zobaczyłem jedynie policjanta, który zrezygnowany opuszcza ręce i… robi nic. Zakładam, że albo był leniwy, albo nie chciał robić draki białym turystom.

Szczęśliwy jechałem dziarsko przed siebie, łapiąc wiatr w brodę. Problemy zaczęły się po wjeździe do Nha Trangu. Zaatakowaliśmy miasto od innej strony, przez co od razu wpakowaliśmy się w gigantyczny korek, złożony z autobusów, małych dostawczaków i naturalnie setek skuterów. Tym razem jechałem jednak pewniej, wiedząc, że po prostu muszę wymijać innych uczestników ruchu dając im znać klaksonem oraz nie używać hamulców (chyba że na światłach). Największym ekstremum okazał się jedyny na trasie zakręt w lewo, poprzedzony sygnalizacją. Wiedzieliśmy, że jeśli poczekamy do zielonego, ławica napływająca z naprzeciwka nas rozjedzie. Pozostało jedno wyjście: walimy na oślep pod prąd, korzystając z chodnika – skoro Wietnamczycy tak robią, dlaczego nie my. A jakże, podziałało. Uff, koniec kłopotów…

Bullshit – w chwili, gdy nagle mój tor jazdy postanowił zatarasować duży autobus, straciłem z oczu resztę ekipy. Zapadł już zmrok, byliśmy w centrum tego kolorowego chaosu, więc musiałem jechać na oślep. Nie ważne, czy z prądem, czy pod prąd. Nieistotne czy zgodnie z przepisami, czy niekoniecznie. Ważne, by przeżyć. Po kilkunastu minutach kołowania wreszcie znalazłem moją ziemię obiecaną. Po zejściu ze skutera, kamień spadł mi z serca. Przetrwałem. Wnuki będą ze mnie dumne.

Chrześcijanin u Buddy i Durgi

W ostatni dzień pobytu w Nha Trangu ekipa postanowiła pojechać na południe, w kierunku lotniska, na prywatną plażę. Ja tymczasem zdecydowałem, że odwiedzę dwie duże świątynie: buddyjską i hinduistyczną (po czym skoczę na piwo do jednego z browarów). Wszystko to wyłącznie na piechotę (jakieś 12 km). Pomysł szalony, ale realizacja więcej niż satysfakcjonująca.

Long Son Pagoda to miejsce kultu buddystów, nad którym góruje potężny pomnik wiadomego koleżki, a wokół płoną kadzidła. Budynek stanowi oazę zieleni pośród betonowej metropolii, a zarazem miejsce wyciszenia i braku ryzyka zginięcia pod kołami szalonego skuterzysty. Niestety, mój brak pomyślunku uniemożliwił mi wejście do środka świątyni oraz podejścia pod pomnik Buddy. Powód? Krótkie spodnie. Buddyści poważnie podchodzą do tematu kultu, więc nie pozwalają na skalanie ważnych dla siebie miejsc nieodpowiednim strojem. Na szczęście umożliwiono mi wejście na teren pobliskiego cmentarza. To widok o tyle ciekawy, że wszystkie groby umieszczone są w murowanej ścianie (w 99% urny), zaś na płytach nagrobnych dominuje nazwisko Nguyen (nasz Nowak to pikuś przy swoim wietnamskim odpowiedniku) oraz symbol swastyki. Szkoda, że imć Adolf zgnoił ten symbol szczęścia i pomyślności w świadomości współczesnego świata zachodniego…

Hinduistyczna świątynia Po Nagar, poświęcona miejscowemu wcieleniu bogini Durga, to miejsce zdecydowanie bardziej skomercjalizowane, a przez to bardziej znane i popularne wśród turystów. Zapłacić należy już za sam wjazd (4 zł), a na miejscu można zaopatrzyć się w dziesiątki pamiątek. Włodarze pomyśleli także o ludkach w krótkich spodenkach. Do wnętrz Po Nangar nie wolno wchodzić w tym stroju, ale zawsze można wypożyczyć szarą tunikę, która okrywa ciało od stóp do głów. Nie omieszkałem. Wnętrze świątyni nie jest zbyt wielkie, bardzo ciemne, z figurką przypominającą Matkę Boską Loretańską (ciemnoskórą). Czciciele zostawiają dary dla bóstwa: ja dostrzegłem… chrupki Crunchips, gumę Orbit, jakąś oranżadę i chusteczki higieniczne. Nie wiem, czy szanownej Durdze takie „precjoza” się przydadzą, acz opiekuni świątyni z pewnością nimi nie pogardzą. 😉

Aha, w Po Nagar usłyszałem najgorszy „zespół” ever. Kilku gości tłukło się na bębenkach, bucząc jakieś melodie, a do tego tańcowały dziewoje. Problem w tym, że sekundujący im muzycy nie ułatwiali zadania, kompletnie nie trafiając w rytm i fałszując. Dziewczyny uwijały się jak w ukropie, udając uśmiech, ale trudno o szczęście, gdy twój akompaniament jest tak tragiczny. Na szczęście cudowna architektura i piękna przyroda zatarły wspomnienie o tym małym dramacie.

**

Warto do Nha Trang wybrać się w najbliższym czasie, póki jeszcze jest relatywnie nieduży jak na Wietnam (300 tys. mieszkańców) i dopiero czekający na prawdziwy zalew turystów z całego świata, na który zresztą cały czas się przygotowuje. Rząd kilkanaście miesięcy temu postanowił o znaczącym rozszerzeniu terytorium miasta i w ciągu najbliższej dekady liczba mieszkańców ma wzrosnąć do blisko 700 tys., co zaś przełoży się na dodatkowe setki tysięcy turystów. Zanim więc nastanie ten armagedon, zachęcam was do odetchnięcia tym niezwykłym, ale wciąż dzikim miastem i jego okolicami.

(Visited 285 times, 6 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *