Dwa tygodnie na drugim końcu świata, w kompletnie innej kulturze i klimacie, to znakomita szansa na wyzerowanie umysłu oraz spojrzenie na rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy. Rzeczoną perspektywę opiszę wam w trzech częściach podróżniczych wspomnień z Azji, zaczynając od największego miasta Wietnamu.
Odkąd pracuję, jeszcze nie miałem tak udanych wakacji. „Udanych” – mam na myśli takich, w których mogę totalnie wypocząć umysłowo (fizycznie daliśmy sobie w kość, szczególnie w Singapurze). Serio, to pierwsza od siedmiu lat sytuacja, w której niemal całkowicie odciąłem się od wszystkiego, co mnie otacza w Polsce, za co już teraz z tego miejsca dziękuję rodzimej ekipie, która dała sobie radę beze mnie. 😉
To tak tytułem wstępu, nie chcę was bowiem męczyć moim umysłowym chilloutem. W najbliższych wpisach chciałbym wam przybliżyć com przeżył i zobaczył. A jest o czym opowiadać.
Ferajną do Azji
Temat wyjazdu do Wietnamu i Singapuru zrodził się nam w głowach (myślę też o Kubie Niemcu z The Beervault) przeszło pół roku temu, chyba w czasie Beerweek Festival. Ziom tamtą część świata już wizytował wraz z małżonką Anną zdaje się trzy lata temu, ale że za jednym zamachem wszystkiego obczaić się nie da, ochoczo myślał o kolejnym wyjeździe. A że mnie także kusiły tamte krańce świata, radośnie podłapałem temat.
Do towarzystwa dołączył Mateusz, którego kojarzycie ze słynnego tripu po Rumunii oraz jego siostra Ania. Takim zestawem zaczęliśmy kreować lot na Półwysep Indochiński.
Ponieważ to moja pierwsza wycieczka poza Europę, moje reisefieber obejmowało gros pytań, niewiadomych, niepewności. Co ze sobą wziąć (i ile)? Na co się przygotować? Jak ogarnąć kasę? Szczepić się czy nie? Co z wizami?
Loty, hotele, wiza
Organizację zaczęliśmy od wybrania terminu (po europejskim sezonie urlopowym, ale przed okresem monsunowym) i klepnięcia samolotów. Do Azji można wybrać się na wiele sposobów, ale od razu okazało się, że ten teoretycznie najbardziej „luksusowy”, czyli rzekomo najlepszymi liniami lotniczymi świata – Qatar Airways, jest wcale nie drogi, a i najbardziej wygodny. Dość powiedzieć, że za podróż Warszawa-Singapur via Doha zapłaciliśmy po mniej więcej 2200 zł. Z bagażami i żarciem na pokładzie.
Przeloty na trasie Singapur-Ho Chi Minh-Nha Trang (i z powrotem) ogarnęliśmy z kolei przy pomocy miejscowych linii VietJet. Kwerenda w necie pokazuje, że wietnamski przewoźnik jeszcze jakiś czas temu nie słynął ani z komfortu, ani punktualności, ani bezpieczeństwa, ale gdy Wietnam włączył tryb „będziemy kolejnym Azjatyckim Tygrysem”, sytuacja gwałtownie się poprawiła. Reasumując: na działanie VietJetu prawie nie mogliśmy narzekać.
Kolejny krok to hotele. Bogu niech będą dzięki za Booking.com, dzięki czemu przy zerowym wysiłku można znaleźć relatywnie tanie, a wygodne przysiółki. Ot, w takim Nha Trang wyczaiłem jednoosobowy hotel z prywatną łazienką za 55 zł za noc. I to w samym centrum, rzut beretem od plaży. W Ho Chi Minh (vel. Sajgonie) płaciłem niewiele więcej – jakieś 75 zł za nocleg. Najdrożej wyszedł Singapur, ale też w granicach rozsądku – hotel kapsułowy (hostel, jeno futurystyczny) za 90 zł dziennie.
Ostatni element przygotowań to zdobycie wizy do Wietnamu. Wszystko załatwia się online, skanując paszport, podrzucając aktualne zdjęcie i dokonując opłaty rzędu 100 zł. Trzy dni mielenia aplikacji przez urząd i cyk – papier ląduje na mailu.
Po przeglądnięciu wytycznych polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz po wysłuchaniu porad Giaccomo Tedesco, zdecydowałem się nie szczepić. Raz, że żadne kłucie nie jest wymagane, a dwa, że w Wietnamie i Singapurze wystarczy przestrzegać zasad higieny, by przeżyć bez przygód. Oczywiście, jak ktoś ma pecha, to i w tyłku palca złamie, dlatego na wszelki wypadek wykupiliśmy ubezpieczenie. Pro-tip: warto znaleźć takie, które… obejmuje transport zwłok. Nie to, by ktoś z nas miał ochotę się przekręcić, ale jako że nigdy nie wiesz, lepiej dmuchać na zimne. Ściąganie nieboszczyka z Azji może położyć budżet niejednej rodziny.
Hello, Vietnam
Nie chcę was zanudzać swoimi wrażeniami z trasy Warszawa-Doha-Singpaur-Sajgon, choć dla mnie był to pierwszy w życiu tak daleki lot, więc adrenalina pracowała na pełnych obrotach. Dość powiedzieć, że ani się obejrzałem, a zimne warszawskie powietrze zastąpił katarski zaduch, a moje cojones cierpiały z powodu obecności długich spodni. Aha, w Dosze (chyba tak to się odmienia) zjadłem najgorszy ramen w życiu.
Wysiadka w Singapurze, transfer do innego budynku (chwile to trwa – lotnisko Changi ma 4 gigantyczne terminale), obiadek i grzecznościowe sprawdzanie, czy tackę, na której przed chwilą miałem zupę z wieprzem, odkładam na właściwą kupkę, czyli nie-halal.
W końcu usadowienie zadka w czerwono-białym Airbusie należącym do VietJet. Na miejscu przywitały nas piękne, choć ewidentnie nienawidzące swojej pracy wietnamskie stewardessy, oraz piosenka, która stała się hitem tego wyjazdu. „Hello Vietnam” w wykonaniu pani Pham Quynh Anh to zgrabna popowa balladka, z nutką folku w aranżacji. Nie wyróżnia się kompletnie niczym, oprócz tego, że przed startem masz możliwość wysłuchać jej jakieś 10 razy. Okazuje się, że playlista na pokładzie samolotów VietJet zamyka się w 4 kawałkach, po dwa na start i lądowanie. Jakie szczęście, że „I believe I can fly” R. Kelly’ego dobiega z głośników, gdy jest się już na ziemi…
A propos ziemi – ta na południu Wietnamu przywitała nas rzęsistym opadem, który łomotał nietypowo długo jak na tę porę roku. Zaczął od drzwi Airbusa, a skończył dopiero 1,5h później, gdy byliśmy już w centrum miasta. Po drodze odstaliśmy swoje w kolejce paszportowej, gdzie oprócz dokumentu należało okazać wizę, zdjąć czapkę z głowy i pięknie się uśmiechnąć do pana kontrolera.
Zaraz za kontrolą czekały kantory i – co ciekawe – oferowały dongi po zupełnie rozsądnym przeliczniku. W tym miejscu warto dodać, że wietnamska waluta jest tak samo gówno warta jak polska złotówka przed denominacją. Dość powiedzieć, że obecny 1 zł to równowartość 6 000 dongów. Przez chwilę byliśmy milionerami…
Część naszego bogactwa oddaliśmy firmie, nazwijmy ją, taksówkarskiej, która zobowiązała się dostarczyć nas z lotniska pod sam hotel. Zamówione siedmioosobowe auto byłoby takim w praktyce, gdyby nie fakt, że wtedy bagaże musiałyby jechać na dachu. Miejscowy kierowca na migi pokazał, byśmy się nie przejmowali i w czwórkę zapakowali się na tylne siedzenie. Mile przygnieciony przez dwie Anny zacząłem chłonąć Ho Chi Minh zalane deszczem i skuterami.
Jazda po największym mieście Wietnamu to nie są rurki z kremem. Samochody i skutery żyją w dzikiej gromadzie niczym ławica ryb. Pchają się, wciskają na milimetry, ocierają kolanami, wbijają na siłę między dwa inne pojazdy, wykonują dziwne wolty. Ja, nawet jako pasażer, miałem żołądek w gardle i czekałem, aż niechybnie w coś przyfasolimy. Nic z tych rzeczy – Wietnamczycy taki styl mają we krwi i wszyscy wychodzą z tego szaleństwa w jednym kawałku. Klucz jest jeden: patrzeć przed siebie i, gdy trzeba, dodać gazu. Boże broń wciskać hamulec – wtedy zaburza się rytm tej ławicy, co może spowodować wypadek. System wypracowany jest na tyle genialnie, że nawet koleżka jadący rowerem, który jedną rękę miał zajętą przez tacę z pięcioma zupami pho, a drugą od czasu do czasu strzepywał papierosa, czuł się pewnie na trzypasmowym trakcie.
Po dobrych 30 minutach jazdy, kierowca – bez GPS! – perfekcyjnie wysadził nas pod hotelami (mieszkaliśmy w różnych). Ja wybrałem całkiem sympatyczną klitkę z łazienką na 7. piętrze wąskiego, acz wysokiego budynku, co jest widokiem dość częstym w Wietnamie. Kto wie, być może tutaj, podobnie jak choćby w Belgii czy Holandii, podatek od nieruchomości płaci się wyłącznie za „podstawę” budynku. Widok z okna może nie był zbyt szczególny, a dodatkowo rano w bonusie miałem… piejącego koguta (kto trzyma ptactwo domowe w centrum miasta?!), ale nie narzekałem. Najważniejsze, że mogłem wygodnie spać i komfortowo się umyć.
Bui Vien
Ale, ale – nie przyjechaliśmy do Azji spać! Mimo że po kilkunastu godzinach lotu i wątpliwej jakości drzemki w powietrzu, nie mieliśmy ochoty na tulenie się do poduszek i od razu ruszyliśmy w kierunku ulicy Bui Vien. W świadomości internetu funkcjonuje ona jako najbardziej zabawowy zaułek Wietnamu. Faktycznie, idąc wzdłuż wypełnionego po brzegi ludźmi i skuterami deptaku, co chwila trafia się na głośne dyskoteki. „Głośne” – mam na myśli ten poziom decybeli, że nawet stojąc na ulicy przed klubem nie można usłyszeć swoich myśli. Muzyka? Typowo pod turystę z amerykańsko-europejskiego kręgu kulturowego.
Oprócz masy dyskotek, Bui Vien „kusi” tym, co każda inna uliczka Ho Chi Minh. Gdybym miał ochotę odpowiedzieć na każde zawołanie „foot massage, sir!!!”, moje stopy tego wieczoru masowałoby pewnie z 40 par wietnamskich rąk. Zeżarłbym mniej więcej tyle samo zup pho, a dodatkowo, gdybym przybił piątkę pani handlującej papierosami, ta zza pazuchy wyciągnęłaby mi „some marijuana”. Ciekawostka: palenie i handel zielonym grozi tu śmiercią, ale to tylko pozory. Turysta przyjechał tu się zabawić, więc nie wolno mu odmówić żadnej przyjemności, prawda? Pieniądze pachnące trawą są warte tyle same, co te nieskalane THC.
Tylko słówko o piwie!
Centrum Ho Chi Minh to także kopalnia ciekawych miejsc piwnych – im poświęcę inny tekst. Dodam tylko, że cena kraftu w Wietnamie nie należy do najtańszych. Za IPA w wielkości 0,4l lekką ręką trzeba zapłacić ok. 17 zł. Deski degustacyjne (czasami na 4, czasem na 6 piw; niekiedy 150 ml, innym razem 220 ml) to także wydatek nie mniejszy niż 40 zł. Nie są to może liczby zatykające dech w piersiach, szczególnie mieszkańcom dużych miast, ale biorąc pod uwagę inne ceny w Wietnamie, należy je uznać za szalone. Tym bardziej, że dość przyzwoity Bia Saigon Lager (ichnia wersja Perełki Chmielowej) kosztuje równowartość 1,5 zł… Cóż, za kraft w kraju z żółtą gwiazdą na fladze odpowiadają w głównej mierze Amerykanie, którzy zdecydowanie nie robią tego pro publico bono.
Dodam w tym miejscu, że lokale kraftowe są tutaj naprawdę świetne jeśli chodzi o atmosferę. Rogue zrobiło na nas wrażenie stolikami na dachu i dziką imprezą (rozkręcaną przez nasze Anny), zaś lokal firmowy Pasteur Street urzekł nas muzyką wykonywaną na żywo przez wietnamskie trio. Wbrew pozorom nie była to miejscowa wersja „Ken liiiii”, ale kapitalnie zaśpiewane (i wymówione) covery. O tym jednak w innym tekście…
Streets Of Ho Chi Minh
Wróćmy na ulicę, a konkretnie chodnik. Już pierwsze stanięcie na owym okazało się dla mnie życiową lekcją. Otóż sztywne stanie w miejscu to nie jest dobry pomysł, szczególnie w pobliżu skrzyżowania. A to dlatego, że twoja osoba może nieopatrznie znaleźć się na torze jazdy skuterka. Wietnamczycy w tańcu się nie szczypią i jeśli mają taki kaprys, skracają sobie drogę, jadąc po chodniku, często pod prąd. Nikt nie protestuje, trzeba przywyknąć. Podobnie jak do tego, że przechodzenie nawet na zielonym świetle nie gwarantuje, że przed i za tobą nie przejedzie jakiś pojazd. Tutaj znów taktyka jest jedna: patrz przed siebie i idź spokojnie naprzód. Wtedy każdy kierowca, nawet ten pędzący na czerwonym świetle, spokojnie cię ominie i nie zrobi ci krzywdy.
Spacerując wieczorem po Ho Chi Minh warto też patrzeć pod nogi, by nie wleźć w jakieś śmieci, albo nie zdeptać milutkiego szczurka. Miejscowe, nazwijmy, MPO działa bowiem tak, że właściciele lokali wywalają wszystkie odpadki na brzeg chodnika, czasami nawet pchają je do studzienek kanalizacyjnych, a służby zgarniają je po zmroku do wielkich worów. Co się dalej z nimi dzieje, tego nie wie nikt.
Trudno też odpowiedzieć, co się dzieje z czasem wolnym mieszkańców Wietnamu i czy taki w ogóle istnieje. Całymi dniami siedzą oni w witrynach swoich lokali (często pokaźną grupą, dla towarzystwa). Jedni serwują jedzenie, inni masują to i owo, jeszcze inni sprzedają paciorki i inne lipne precjoza, a część z nich grzebie przy skuterkach. Po skończonej robocie widoczna część z nich nie jedzie do domu (czy w ogóle takowy istnieje?), tylko kładzie się w śpiworze przed sklepem, rozwiesza hamak pomiędzy drzewami, albo nawet rozkłada się na siodełku skutera i tak śpi. W żadnym wypadku nie są to kloszardzi czy inni bezdomni. Wychodzi po prostu na to, że nie opłaca im się wracać na noc do siebie, by gnać do miejsca pracy z powrotem na 6-7 rano. A że noce są ciepłe niemal cały rok, a opady krótkie, sen pod gołym niebem nie stanowi wyzwania.
Street Food
Podobno na jedzenie w Azji należy uważać, ale jeśli miałbym brać miarkę na podstawie Sajgonu, Nha Trang i Singapuru, powodów nie widzę. Nie miałem ani krztyny problemów gastrycznych i choć nie wszystko mi smakowało, to zawsze miałem przynajmniej wrażenie, że dostaję „czystą” potrawę.
Ceny w Ho Chi Minh zachęcają do jedzenia „na ulicy”. Serio, najwięcej kosztował mnie jakiś wymyślny „sea food” z ryżem i warzywami, za którego zapłaciłem jakieś 20 zł. Zupki pho mieściły się w przedziale 9-12 zł, a smażone ryże i makaron ok. 15 zł. Dodam, że każda potrawa była syta i aromatyczna, więc jedną porcją spokojnie można było zadowolić się na kilka godzin spacerowania. Ciekawa obserwacja: lokale, które – przynajmniej wizualnie – aspirowały do miana trochę lepszych, kompletnie nie radziły sobie z przygotowaniem mięsa. Kościste fragmenty kurczaka (jedna kość o mało mnie nie udławiła), twarda, żylasta wołowina to doznania wcale nie takie rzadkie.
Wniosek? Lepiej jeść tam, gdzie miejscowi. W niewielkich, teoretycznie dość obskurnych, ale jednocześnie świetnych jeśli chodzi o smak i zapach jadłodajniach. Tutaj jednak dwie uwagi. Po pierwsze: jeśli nie lubicie liści kolendry, trawy cytrynowej oraz bazylii wietnamskiej (szczególnie ta ostatnia bywa wymagająca), większość dań miejscowej kuchni będzie dla was wyzwaniem. Druga uwaga nie otwierajcie mokrych chusteczek, które część lokali podaje razem z paszą. Za każdą właściciel może kazać sobie zapłacić i nie będą to sprawy groszowe. Już pal licho to, ale fajnie, gdyby o tym fakcie informowano przed posiłkiem.
A propos takich „tajnych” informacji. Nie wszędzie tak jest, ale niektóre miejscówki podają ceny netto. Czasami trzeba do nich doliczyć 10% VAT, a niekiedy kolejne 7% „obsługi kelnerskiej”. W tym wypadku taka wiadomość zazwyczaj jest podana w menu, ale bywa niespodzianką. Aha, warto wspomnieć, że Wietnamczycy – pomijając te obowiązkowe tipy – raczej nie wypatrują napiwków. Jednak gdy już je dostaną, ewidentnie widać radość na ich twarzy. O tym jednak napiszę w kolejnym tekście.
Kończąc temat żarcia, odsyłam zainteresowanych państwa do Bitexo Financial Tower, zdaje się nie najwyższego, za to najbardziej efektownego budynku Sajgonu. Miejscowa galeria handlowa ma na pokładzie pokaźny food court z cenami rodem z ulicy, za to w typowo wielkomiejskim klimacie. Za fantastyczny ramen zapłaciłem tutaj jakieś 13 zł, Kuba i Mateusz wsunęli potężne porcje wietnamskich kociołków za równowartość mniej więcej 12 zł (mały).
A propos kociołka – polecam spróbować. Oto na rozżarzonym, yyy, czymś (niebieska, palna substancja) kładzie się naczynie z bulionem i do tego dostaje się talerz pełen wszystkiego: posiekanych warzyw, mięsa i owoców morza, a także przypraw. Jedzący może sobie na bieżąco wrzucać do kotła kompozycję, o jakiej aktualnie marzy i wyławiać sobie na sąsiedni półmisek. A później operację powtórzyć w innym zestawie surowców. Chłopaki pożarli kociołek samodzielnie. Przy stoliku obok posiliła się nim czteroosobowa rodzina. 😉
Skydeck i okolice
Skoro już jesteśmy przy Financial Tower, nie sposób nie odwiedzić 52. piętra tejże budowli, by zobaczyć panoramę Ho Chi Minh. Może i nie jest ona przesadnie efektowna – las budynków, położonych na płaskim terenie, przecięte brązową rzeką – ale daje obraz, z jakim molochem mamy do czynienia. 8,5 miliona mieszkańców upchanych w betonowo-ceglanym buszu – to musi robić wrażenie.
Wyjazd na taras widokowy na szczęście można uczcić piwem, kawą czy drobną przekąską, acz ceny są tu horrendalnie wysokie. Zawsze można wejść też na górę w stylu amerykańskich instagramerów, którzy olali grzeczność (a ta wymaga, by jednak coś zamówić), twierdząc, że wpadli jedynie zrobić fotki, a w zamian oferują promocję miejsca. Mili kelnerzy nie odezwali się ani słowem, choć zapewne chętnie wypchnęliby tę parkę za okno.
My woleliśmy zjechać windą, więc zamówiliśmy po Tigerku (azjatycki koncerniak) i ruszyliśmy dalej. Financial Tower mieści się w centrum, gdzie człowiek może poczuć się jak w dużym mieście europejskim. Drapacze chmur, budynki z eleganckimi fasadami, marki znane nam z rodzimych galerii handlowych, do tego pięciogwiazdkowe hotele, elegancko ubrani ludzie. Downtown pełną gębą. Po okolicy rozsiane są budowle pamiętające jeszcze czasy kolonialne, jak na przykład piękna poczta, urząd miejski, czy świątynia Notre Dame. Ze swą imienniczką z Paryża nie ma zbyt wiele wspólnego, oprócz gotyckich nawiązań (sama powstała w drugiej połowie XIX w.). Co miłe, na czas Mszy Świętej świątynia jest zamykana dla turystów, dzięki czemu wierni mogą się pomodlić w spokoju. Mała rzecz, a cieszy.
Miejski targ
Sporo małych, cieszących rzeczy, znaleźć można na miejskich targach, szczególnie w tym najpopularniejszym, Ben Thanh. Na powierzchni wielkości stadionu piłkarskiego znajduje się prawie wszystko. WSZYSTKO. Najpierw wita nas mulisty smród owoców morza, chwilę później robi się przyjemniej, bo rzeczone owoce trafiają do garnków. Kilka kroków dalej króluje kawa, owoce i inne łakocie, a jeszcze dalej zaczyna się El Dorado dla łowców pamiątek.
Wietnam to jeden z tych krajów, gdzie kupujący wołają za tobą, gdy tylko cię widzą, chcąc wcisnąć ci choćby jedną małą rzecz. Przy głównych alejkach ich aktywność ogranicza się do nawoływania i machania ręką, jednak gdy zapuścisz się w boczne… Sprzedawcy zmieniają się w zombie, które uwieszają się u twoich rąk, czasami nawet szyi, powtarzając jak mantrę „You need some shirt?”, „You need some hat?”, „You need some shoes?”. I tak w kółko. Opędzić się nie sposób, przemknąć niezauważonym – ani tyle. Na szczęście po przebrnięciu (bez żadnego zakupu!) przez tę dżunglę, portfel i komórka zostały na miejscu. Wietnamskie zombie mają przynajmniej trochę klasy.
Inny rytuał, którego nie znoszę, to targowanie. Nie ma tak, że weźmiesz za tyle, ile ci sprzedają. Pomijając fakt, że wyjdziesz na frajera (cenę spokojnie można zbić o jakieś 60-70%), to jeszcze będziesz podjudzany do działania przez sprzedawców czerpiących radość z samego faktu targu. Za narzędzie komunikacji służy kalkulator (bo Wietnamczycy są tragiczni w angielskim), gdzie ty piszesz abstrakcyjnie niską cenę, a twój kontrahent kręci nosem, krzyczy, że go ograbiasz i proponuje znacznie wyższą (ale niższą od początkowej). Wtedy ty rwiesz resztkę włosów z głowy, klniesz po swojemu, że to rozbój w biały dzień (mam wrażenie, że miejscowi rozumieją te żachnięcia), z łaski proponujesz odrobinę więcej, niż za pierwszy razem. Sprzedawca płacze, zaraz później się śmieje, za chwilę zaś szlocha, przez łzy wbijając kolejną proponowaną kwotę. Ty w ramach scenki ostentacyjnie odchodzisz urażony od stoiska. Sprzedawca, niczym Rejtan, grodzi ci drogę, dając upust 50% i dorzucając coś od siebie. Dobra, można na to przystać.
Być może powyższa scena wydaje się wam zabawna, albo sympatyczna, ale mnie osobiście męczy. Takie masowanie się dla sportu to ja mogę uprawiać, sprzedając piwo kontrahentom. W tym wypadku wolałbym położyć na stół jasno określoną kwotę. Na szczęście na targu są i takie, specjalnie oznaczone miejsca, głównie z ładniejszymi ubraniami, gdzie cena jest z góry ustalona i nikt nie ma ochoty odbywać z tobą rytuału transakcyjnego. Ufff…
Delta Mekongu
Ostatnia odsłona pobytu w Ho Chi Minh to wyprawa do Delty Mekongu. Ta gigantyczna rzeka swój bieg zaczyna w Chinach, biegnie przez cały Półwysep Indochiński, by znaleźć ujście do Morza Południowochińskiego właśnie na południu Wietnamu. Mekong trafia doń jedną z siedmiu odnóg, a my mieliśmy okazję wizytować tę położoną najbardziej na wschód.
Wszystko za sprawą wycieczki, którą kupiliśmy w jednym z podejrzanie wyglądających biur w Sajgonie. Jednak że wszystkie wyglądają tam w ten sposób, więc wzięliśmy ryzyko na klatę. Zwłaszcza, że nie było Bóg wie jak drogie – opiewało na raptem 70-75 zł. W tej cenie dostaliśmy przejazd na miejsce (2h w busiku sunącym po niezbyt okazałej autostradzie), liczne rejsy łodziami, napędzanymi zarówno silnikiem, jak i siłą mięśni, do tego obiad i degustacje miejscowych specjałów. Cena, uważam, więcej niż przyzwoita. 😉
Na wycieczkę ruszyliśmy o 8:00 rano. Już sam wyjazd Ho Chi Minh robi wrażenie, gdyż przez kilkadziesiąt minut mijasz milion identycznych budynków i skrzyżowań, by w końcu znaleźć się poza metropolią. Wszystko, co poza miastem, przypomina mi – zachowując oczywiście odpowiedni dystans – Słowację, Węgry czy Rumunię. Gigantyczne pola, obsiane głównie ryżem, z przypadkowo postawionymi budynkami, rozsypującymi się garażami i niekiedy efektownymi barami przydrożnymi. W jednym z nich osuszyliśmy kubeczki z kawy.
Najciekawszy widok w czasie tej trasy stanowiły kolorowe… groby. Wietnamczycy mają taki zwyczaj, że swoich bliskich, związanych z pracą na polu, często chowają właśnie w miejscu, w którym spędził większość życia. Nie wiem, czy byłbym skory jeść ryż nawożony truchłem mojego dziadka, ale tam nikt takich oporów nie ma.
Podróż busikiem kończy się na brzegu delty. Przewodnik zachęca do zakupienia wody oraz nakrycia głowy. Zdecydowałem się na to słomiane cholerstwo. Efekt taki sam, jak w każdej innej czapce: z mojej łysiny lał się wodospad potu. To ja już chyba jednak wolę udar.
Główną areną naszych podbojów Mekongu była wysepka o nie mam pojęcia jakiej nazwie, w każdym razie stanowiąca granicę prowincji Tien Giang. Najpierw zaprowadzono nas do daczy krytej słomą, gdzie degustowaliśmy miejscowe owoce oraz herbatę. Większość miejscowych słodkich roślinek dąży ku mocnemu, przejrzałemu aromatowi i smakowi. Jest on intensywny, ale bardzo przyjemny (vide smoczy owoc), hardcore zaczyna się przy durianie. Żeby zarysować skalę jego intensywności, napiszę jedynie, że jest on zakazany w Singapurskim metrze.
Po miłym smakowaniu, okraszonym regionalnym śpiewem, przenieśliśmy tyłki na spotkanie z pytonem oraz z pszczołami. Mam ambiwalentny stosunek do węży i o ile te małe mogę na ręce brać, tak zrobienie sobie zdjęcia z kilkudziesięciokilogramowym skubańcem, który w sekundę mógłby zmiażdżyć mi kark, jakoś mnie nie kręci.
Podobnie jak wsadzanie palca w grupę pszczółek, nawet tak milutkich i małych, jak te wietnamskie. Zdecydowanie preferuję degustację ich wyrobów, a te są równie smaczne, jak w Polsce. Poczęstowano nas herbatką, podkręconą miodkiem i muszę przyznać, że mlaskałem z zadowolenia.
Po tej orgii smaków przyszło nam, przy pomocy końskiego (strasznie wychudzona szkapa) zaprzęgu, dotrzeć na drugi koniec wyspy. Obfitująca w piękne krajobrazy wycieczka kończyła się przystanią, w której sadowiliśmy tyłki w drewnianych łodziach, napędzanych przez dwójkę miejscowych. Kolejne 10-15 minut to spokojny spływ małą rzeką/kanałem, otoczoną bujną roślinnością. Mimo tony turystów, okolica jawi się jako spokojna i idealna do wyciszenia.
Na końcu spływu czekały na nas już duże łodzie silnikowe, które zawiozły nas na kolejną wyspę, gdzie zobaczyliśmy, co można z węża i krokodyla zrobić. Wódeczka? Proszę bardzo. Destylat, w którym leżakują martwe węże smakował niczym dobre brandy, w życiu bym nie pomyślał, że piję gadziego umarlaka. Torebki? Paski? A i owszem, są, choć niekoniecznie można je wywieźć poza Wietnam. A już prawie na pewno nie można wwieźć do Singapuru. Mimo że mamy tylko/aż utylitarny stosunek do większości zwierząt, prawo międzynarodowe zabroniło nam skorzystać z ich dobrodziejstw.
Szczęśliwie prawo nie zabroniło spróbowania cukierków, tworzonych na miejscu ze świeżo rozłupanego kokosa. Fascynującym jest, że Wietnamczycy wykorzystują dosłownie każdy jego element, tu nic się nie marnuje. Nie zmarnowało się też jedzenie, które zaserwowano nam na obiad w środku dżungli, do którego dopłynęliśmy kolejną łodzią. Kurczaki, buliony, dużo miejscowych warzyw – zestaw tyleż oczywisty, co smaczny. Na koniec można było jeszcze porozmawiać z krokodylami, by chwilę później udać się w pielgrzymkę powrotną do Ho Chi Minh.
**
Po przyjeździe do miasta miałem wrażenie, że to ono jest bardziej dzikie i nieokrzesane, niż wietnamska dżungla. Ta żyje spokojnie, majestatycznie, według dawno określonych reguł. W Sajgonie regułą jest chaos, który możesz przeżyć będąc mocno skoncentrowanym na swojej drodze, pewnym siebie, nie patrzącym się za siebie. To brzmi jak cytat z jakiegoś coachingu, czy innego kazania, jednak wietnamskie życie jest chyba kwintesencją tego, do czego każdy z nas dąży. Szczęścia. Brudnego, niepoukładanego, często niewyedukowanego, z brudnymi zębami, krzywymi palcami u stóp i potarganą kapotą, ale jednak szczęścia.
Koniec części 1. 😉
Z wielką przyjemnością przeczytałem tą relację z podróży. Może autor zajmie się pisarstwem?