PORTO: ładowanie baterii

Późna jesień to idealny moment na krótką ucieczkę z Polski. Nawet z laptopem i komórką pod pachą.

Przyznam wam, że praca „w internetach” jest w jakimś sensie niewdzięczna. Otóż – widać w niej tylko efekt końcowy, mało zaś kto dostrzega, ile nad owym trzeba spędzić czasu. W efekcie pewnie trudno będzie większości z was uwierzyć, że łapię się na pracoholizmie, połączonym z syndromem FOMO. Piszę o tym w kontekście moich ostatnich wyjazdów: dość licznych, jak się zdaje, ale – zapewniam – niezbędnych, bym naładował baterie do życia i pracy. Zresztą muszę podkreślić, że na każdy z nich jechałem z laptopem, by swoją główną część pracy wykonać, choćby setki kilometrów od Krakowa.

Zdjęcia: JB i H.

W ostatni tydzień listopada wraz z Dziewczęciem wybrałem się w kolejną podróż, tym razem do Porto. Tak się składa, że obydwoje mieliśmy tę destynację na liście do zwiedzenia, a że jeszcze w sierpniu udało nam się wyhaczyć tanie loty, a później nocleg w centrum miasta w korzystnej cenie, nie musieliśmy się dwa razy zastanawiać. Zresztą chyba nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że południe Starego Kontynentu to idealne miejsce na szybki wypad o tej porze roku. Jest cieplej (15-18 stopni może wrażenia nie robi, ale nie sposób narzekać), turystów znacznie mniej, koszty spadają… Kombinacja idealna.

DUERO, LELLO, VINO VERDE

Porto nadaje się na taką podróż wręcz perfekcyjnie. Relatywnie nieduże miasto (220 tys. mieszkańców, acz w całym dystrykcie – ponad 1,5 mln), bardzo dobrze skomunikowane (rozciągnięte metro, w dużej mierze naziemne), z przepięknym starym miastem, będącym główną atrakcją. Do drugiego punktu obowiązkowego – winnego wybrzeża w miejscowości Villa Nova De Gaia – jest także rzut beretem. Wystarczy przejechać/przejść przez most Dom Luis I, przecinający rzekę Duero, by trafić do kilkunastu winiarni serwujących miejscową specjalność – wino porto.

Przy tej okazji warto polecić wizytę w którymś biurze turystycznym i kupno karnetu, który upoważnia do wzięcia udziału w rejsie po rzece, obejmującym sześć największych mostów w Porto i kończącym się niemal przy ujściu Duero do Atlantyku. Dodatkowo w pakiecie otrzymuje się wizytę w jednej z winiarni – w naszym wypadku była to Calem.

Zanim tam jednak trafiliśmy, połaziliśmy trochę po mieście. Centrum można obskoczyć na piechotę w jeden dzień. Oprócz charakterystycznych kamienic i pięknych budowli sakralnych czy uniwersyteckich, najważniejszy punkt zwiedzania to księgarnia Lello. Cóż w niej takiego szczególnego? Przede wszystkim – obłędnie wygląda. Cała w drewnie, wyłożona czerwonym dywanem, z przepięknymi zawijanymi schodami. Jej popularność podniosła korelacja z serią książek o Harrym Potterze. Otóż autorka owej, J.K. Rowling, pracowała swego czasu w Porto jako nauczycielka angielskiego, a sama księgarnia (jak również całe miasto) podobno zainspirowało ją do wymyślenia Hogwartu czy ulicy Pokątnej. Gdy przebywa się w środku, ma się wrażenie, że to może być prawda. 😉

Porto, jako trunek ciężki, warto zostawić sobie na dalszą część zwiedzania, a zacząć należy od Vino Verde, czyli młodego, lekkiego wina, które świetnie sprawdza się jako aperitif do ryb czy innych owoców morza. Nie muszę tłumaczyć, że owe są tutaj specjalnością. Co do Verde – podeszło mi zdecydowanie bardziej od porto. Owszem, jest mniej złożone od mocniejszego kolegi, za to bardziej pijalne, przystępne, po prostu przyjemniejsze. Na sączeniu tego trunku (z małą przerwą na kraft, o czym w oddzielnym tekście) upłynął nam dzień pierwszy.

MATOSINHOS, PORTO, CALEM

Drugi podzieliliśmy na dwa etapy. Pierwszy to wyprawa do Matosinhos, miejscowości oddalonej o kilkanaście kilometrów od centrum Porto, do której bez problemu można dojechać metro. Położone nad Atlantykiem Matosinhos przykuwa uwagę nadmorskimi bulwarami, trochę opustoszałymi o tej porze roku, okazałym portem oraz plażą z widokiem na ocean. Nie to, bym spodziewał się czegoś więcej, acz Atlantyk w przy pierwszym kontakcie nie różni się niczym od Bałtyku. To ci odkrycie!

Niedaleko plaży biegnie uliczka obsiana knajpkami, w których serwuje się grillowane owoce morza i oczywiście portugalskie wino. Ceny, gdy przyjmie się mój „sprytny” sposób rozliczania (zasłoń to euro po liczbie i dopisz sobie „PLN”)  wydają się być całkiem przyzwoite. Przykładowo za dwa talerze, na których spoczęły kalmary i mątwy oraz karafkę wina, zapłaciliśmy 22 pieniądze. W Polsce na to dziadostwo z mackami bym tyle nie dał, ale przecież po to pojechałem na urlop, by „zaszaleć”, no nie? Pomijam, że Dziewczęcie musiało skonsumować głowonoga zamiast ryby, gdyż miałem laga na umyśle i pomyliłem mątwę z flądrą. Nie pytajcie…

Po tej kulinarnej przygodzie co prędzej ruszyliśmy do Vila Nova De Gaia, by zdążyć na ostatnie zwiedzanie winnicy Calem (przewodnik opowiadający o porto po angielsku startował o 17:15). Najpierw krótki spacer po muzeum, trochę interaktywnej edukacji, a później wycieczka po piwnicy, w której leżakuje – w drewnianych beczkach i tankach (największy to przeszło 60-hektolitrowy gigant) – porto.

Krótkie wyjaśnienie, czymże jest ów trunek. To miks wina i brandy, wymuszony podobno przez brytyjskich importerów, którzy twierdzili, że standardowe wino psuje im się transporcie. Fermentacja przebiega tu niezwykle szybko, niektóre odmiany są poddawane działalności grzybków tylko przez dwa dni, po czym zatrzymuje się proces przez dolanie 77% destylatu. W efekcie uzyskuje się trunek i mocy, i słodki. Nie będę udawał – nie jest to moje ulubione połączenie, jednak wśród odmian porto znalazłem jedną odpowiadającą moim gustom. To Tawny – ciemne (czerwono-brązowe) wino, leżakowane w beczkach objętościowo porównywalnych do tych po whisky czy bourbonie, a więc popularnych i w piwowarstwie. Spora powierzchnia napoju bezpośrednio pracuje z drewnem, do tego łatwiej się utlenia. Efekty możecie sobie wyobrazić: wanilia, dębina, jeszcze intensywniejsza owocowość, do tego nuty orzecha. Egzemplarz Tawny degustowany w Calem autentycznie skojarzył mi się z naszym Sweet Temptation. Jeśli traficie na tę odmianę gdzieś w Polsce, polecam koniecznie obczaić, zwłaszcza maniakom Barley Wine leżakowanego w beczkach.

PINHAO

W czasie ostatniego dnia wyprawy zaordynowaliśmy sobie wizytę – w bardzo międzynarodowym gronie – w miejscowości Pinhao, oddalonej o jakieś 100 km na wschód od Porto. Najpierw busem dojechaliśmy do urokliwego miasteczka, otoczonego zielonymi wzgórzami, porośniętymi winoroślą. Obecnie bezlistną, albo chylącą się ku zrzucaniu liści, ale wciąż zapierającą dech w piersiach.

Po dodarciu na miejsce ruszyliśmy w rejs po Duero, wśród winnych pagórków. Wyłączając krzewy – krajobraz niczym z mojej ukochanej Soliny. Spokojna toń rzeki, pagórki, nisko świecące słońce. Aż mi się zachciało wrócić w Bieszczady! Po blisko godzinnej żegludze udaliśmy się do gospodarstwa, w którym produkuje się oliwę z oliwek. Sympatyczna Portugalka o akcencie tak niewyraźnym, iż równie dobrze mógłbym uwierzyć, że szczekanie naszej Inki to mowa w języku angielskim, opowiedziała, jak to się robi w sposób tradycyjny. Kamienna prasa, wyciskarki, metalowe konewki… Koniec końców powstaje cudowna oliwa, którą – po uprzednim zanurzeniu chleba – mógłbym żreć bez opamiętania. Miałem taką okazję w czasie degustacji, w czasie której podano także miejscowy miód (rozmarynowy, jeśli dobrze pamiętam) oraz wina z pobliskiej winnicy.

Po przerwie na obiad – ryba, a jakże – ruszyliśmy do kolejnej winnicy, Quinta Do Tedo. Tym razem przewodniczka mówiła już w sposób pięknie zrozumiały dla wszystkich uczestników wycieczki. Tak na marginesie: Portugalczycy bardzo dobrze posługują się językiem angielskim. Nie jest to kwestia li tylko turystki, ale systemu szkolenia oraz… wymogów telewizji, gdzie – jeśli wierzyć naszej przewodniczce – filmy wyświetla się w oryginale, bez lektora czy dubbingu. Ba, wcale nierzadko występują osobnicy, którzy pogadają z tobą także po hiszpańsku czy francusku. Pełny pakiet, płacę – żądam.

Jako że mieliśmy za sobą wizytę w Calem, większość informacji nie była dla nas nowością, acz przynajmniej dowiedzieliśmy się więcej o procesie wyciskania soku, o drożdżach, o leżakowaniu i blendowaniu roczników. Z kolei sama degustacja win na tyle zakodowała się w naszych podniebieniach, że najpewniej zamówimy kilka buteleczek ze sklepu online. Yup, Portugalia nie pajacuje i pozwala na zakup alkoholu za pomocą najlepszego z mediów.

**

Po powrocie do Porto pozostał nam czas na kolację, na którą zaordynowaliśmy sobie fracezinhę, czyli miejscowy sposób na tosty. Do środka pakuje się tonę mięcha, ze stekiem, szynką czy kiełbaskami na czele. Do tego kilogramy sera zdobią całą kanapkę, zaś kromka topi się w pomidorowym sosie. Na szczyt można zażyczyć sobie jajko sadzone. Zdecydowanie, przed wejściem do lokalu serwującego ów specyfik powinno wypełniać się deklarację, że nie ma się problemów z miażdżycą.

Zmęczeni, choć najedzeni, wypici i usatysfakcjonowani udaliśmy się na lotnisko, by jedynym nocnym lotem z Porto gdziekolwiek (w naszym przypadku do Warszawy) wrócić do Polski i zastać śnieg na samochodzie. Ale grzechem byłoby marudzić po tak przyjemniej spędzonych trzech dniach i naładowaniu baterii. Polecam Państwu polowanie na bilety już teraz. Zwłaszcza, że tanie linie lotnicze otwarły nowe połączenia na linii Polska-Portugalia. 😉

(Visited 333 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *