Pięć wydawnictw, z których każde okazało się mniej lub bardziej przewidywalne, ale w tej przewidywalności doskonałe.
Tool
„Fear Inoculum”
Pierwszy odsłuch „Fear Inoculum” to była dla mnie zabawa w wyłapywanie autocytatów. „Pneuma” -> „The Patient”. „Invincible” -> trochę „Right In Two”, ciut „Reflection”, odrobina „Aenemy”. Mógłbym właściwie cały dzisiejszy tekst poświęcić analizie tychże zapożyczeń z wcześniejszym wydawnictw Tool, ale pozostawię Wam tę przyjemność. Drugie słuchanie to skupienie się na dźwięku i aranżacjach. Kolega Weltrowski z Młodych Kleryków napisał, że tytułowy numer brzmi, jak nagrany na kolanie w sali prób, a nie po 13 latach gmerania w muzyce. Może trochę tak, ale…
Każde kolejne odtworzenie odkrywa przed nami smaczki, pozwala mocniej skupić się na tekstach (najlepsze liryki Maynarda ever, bez gadania o penisach, za to ze skupieniem na dojrzałości i przemijaniu), zabawach z rytmem, niuansach, które po pierwsze pokazują, że ani to brzmienie takie proste jak cep nie jest, ani autocytaty nie bezpodstawne. Ten album spina twórczość Tool, szczególnie tę od czasu przybycia Justina Chancelora, w klamrę, każe ponownie przespacerować się wśród dźwięków „10.000 Days”, „Lateralusa” czy „Aenimy”, po prostu cieszy miłośnika Amerykanów i przyciąga z każdą minutą coraz mocniej.
Ja wiem, mnóstwo fanpejdży i blogów muzycznych ściga się w szermierce na umniejszanie roli Toola we współczesnym metalu i udowadnianiu, że jaranie się „Fear Inoculum” to kucostwo. Ja pozwolę sobie, wzorem muzyków jednego z moich ulubionych składów, mieć te uwagi w dupie. Podobnie jak mają je oni sami. Dobra robota, Panowie. Przewidywalna, ale dobra.
Russian Circles
„Blood Year”
Ani o milimetr nie posunęli się w swej twórczości także panowie z Russian Cirlces, no chyba że za takowy krok uznać krótką serię blastów w singlu „Milano”. „Blood Year” mogłoby się nazywać „Empros vol. 4” i taki tytuł w pełni oddałby charakter siódmej płyty tercetu z Chicago. Sęk w tym, że Ruskie Kółka wypracowały tak emocjonalny, unikalny, wyrazisty styl (i to bez użycia słów!), że jego eksplorowanie przez kolejnych 10 lat mi się nie znudzi. Niesamowicie podobają mi się riffy Mike’a Sullivana, który za każdym razem zaskakuje jakimś nowym efektem. Uwielbiam też pracę sekcji rytmicznej, która z jednej strony oczywiście grzecznie wspólnie akcentuje piosenki, ale jednocześnie ma tę niestandardową umiejętności „rozjechania” się w zabawach, by za chwilę zbiec się w wielkim finale jednego numeru (vide najbardziej bazujący na rytmie „Arluck”).
To w moim odczuciu najbardziej mroczna płyta Russian Circles od czasu „Genevy”, z monumentalną, sludge’ową „Kohokią” na czele, ale jednocześnie na tyle skondensowana, że nie męczy i zaprasza do ponownego zakręcenia CeDekiem. No to kręcę. 😉
Slipknot
„We Are Not Your Kind”
Nie będę państwu ściemniał: nigdy nie byłem fanem Slipknota, być może dlatego, że ten ich groove metal, czerpiący też z nu- i death metalu, jest w ogólnym rozrachunku dla mnie jakiś taki za grzeczny, zbyt przebojowy, za stadionowy. Słuchając twórczości Spliknot zawsze miałem wrażenie, że ktoś chce mi przypieprzyć dobrym numerem z pięści w twarz, ale finalnie leje mnie stokrotką po głowie. „We Are Not Your Kind” nie zmieni w tej materii mojej optyki, za to nie mogę nie ogłosić Państwu, że tym razem ta „przebojowość” oparta jest naprawdę na masywnych riffach i świetnych refrenach, które wkręcają się w uszy już przy pierwszym romansie z płytą. Dodam jednak, że moim faworytem jest numer „My Pain”. Ta cudownie klimatyczna ambientowo-triphopowa miniatura (acz trwająca blisko 7 minut) to jedyny zaskakujący element na płytach opisywanych w tej „Nucie”. Całe szczęście, że tak udany.
Lana Del Rey
„Norman Fucking Rockwell!”
Lata mijają, kolejne gwiazdki wchodzą na scenę i spadają z hukiem z firmamentu, a Pani Lana już 10. rok trzyma się na szczycie. Niespecjalnie utalentowana wokalnie, niezbyt wyuzdana w obejściu (woli pełne sukienki, niż kuse spódniczki, które można pomylić z paskiem), z rzadka wulgarna (acz fakt, jeśli już to w zmysłowy sposób), kłaniająca się raczej tradycyjnej muzyce amerykańskiej (blues, country) w pas, niż modnej elektronice (choć i takich aranżów nie brakuje), a mimo to nieprzerwanie przykuwająca uwagę swoimi albumami. W tym wypadku krzykliwy tytuł, jakby na siłę zaprzeczający mojej litanii, na pewno też każe po raz kolejny spojrzeć na wydawnictwo del Rey z większą uwagą, natomiast kluczem są tutaj przede wszystkim świetne piosenki. Tak dobrych wokalistka nie miała od czasów „Ultraviolence”. Zmysłowe, często smutne, ale zawsze melodyjne, ściskające za serce, przykuwające do głośników nawet wtedy, gdy kawałek trwa blisko 10 minut („Venice Beach”). Nie znajdziesz tu żadnego nieoczekiwanego dźwięku, za to przypomnisz sobie tę nieco staromodną dziewczynę, którą masz ochotę swym ramieniem ochronić przed brudem tego świata i podać chusteczkę, by wytrzeć jej łezki. Na moją pomoc Pani Lana może zawsze liczyć!
„Hope is a dangerous thing for a woman like me to have, but I have it”
Alcest
„Protection”
Nie przypominam sobie, bym w tym cyklu pisał jedynie o singlu, a nie całej płycie, ale Alcest odpalił tak genialny kawałek, z tak pięknym klipem, że wprost nie wypada mi tego przemilczeć. Tym bardziej, że mam ten numer ustawiony w jednej kolejce z „Fear Inoculum”. Zapowiadająca duży album piosenka to kropka w kropkę brzmienie, pasaże akordów i atmosfera, jak na poprzednich wydawnictwach Francuzów, szczególnie na „Kodamie”. Olewam ten fakt, ponieważ takiej kondensacji fantastycznych riffów Neige w niecałe 6 minut jeszcze nie upiekł. A tu proszę, co motyw, to mistrz świata. Kocham.