Bring Me The Horizon, David Gilmour i Lana Del Rey w jednym zestawieniu mogą wystąpić chyba tylko u mnie.
Pozytywny odbiór pierwszej odsłony nuty do piwa skłonił mnie do szybkiego stworzenia części drugiej. W końcu przełom lata i jesieni to najbardziej intensywny wydawniczo okres roku. Dziś serwuję wam osiem płyt z różnych rejonów muzyki rozrywkowej.
SCALE THE SUMMIT
„V”
Będąc jeszcze młodym, długowłosym szczylem niezwykle jarał mnie techniczny, progresywny metal. Jednak dorastając doszedłem do wniosku, że muzyka w stylu „w 80 sekund dookoła gryfu” może i jest kunsztowna, ale też i nudna. Aż wreszcie, kilka lat temu, poznałem Scale The Summit. Ekipa z Teksasu gra instrumentalny prog metal, w którym nie ma miejsca na nudę, za to na znakomite melodie – i owszem. Praca sekcji jawnie nawiązuje do dokonań Cynic, za to gitary – do najlepszych czasów Joe Satrianiego. Chłopaki wiedzą, że mogą każdego pokonać w walce na techniczną maestrię, postanawiają więc pokazać, że nawet roboty są w stanie napisać dobre, słuchalne kawałki. „V” to zdecydowanie ich najlepsza płyta.
LANA DEL REY
„Honeymoon”
Zeszłoroczny krążek Lany, „Ultraviolence”, to dla mnie objawienie. Del Rey z popowej gwiazdki stała się diwą, śpiewającą songi dojrzałej kobiety. Przeminanę zawdzięcza Danowi Auerbachowi z The Black Keys – producentowi, który odkrył, że w jej żyłach płynie blues. Jakże wielkie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że Dan przy „Honeymoon” już nie pracował. Dostaliśmy więc płytę równie melancholijną i posępną, co poprzednia, kunsztownie zaśpiewaną przez uroczą Lanę, tyle że nudną, ze sporą dozą syntetycznego, mało porywającego soundu. Jeśli Del Rey nadal chce kopać dupę pastelowej Lady Gadze i za kilkanaście lat być wymienianą jednym tchem obok swoich idolek (m.in. Arethy Franklin), musi porzucić radiowe półśrodki i znów przytulić się do Auerbacha.
[Lana Del Rey „High By The Beach”]
BRING ME THE HORIZON
„That’s The Spirit”
Słuchając „That’s The Spirit” dochodzę do wniosku, że metalowcem się jest, a nie – bywa się. I że chodzi tu o stan umysłu, a nie muzykę, którą się gra. Chłopaki z Bring Me The Horizon zdecydowanie metalowcami nie są, co sprawia mi ogromny zawód – jeszcze dwa lata temu przy okazji świetnego „Sempiternal” okrzyknąłem ich najważniejszym brytyjskim zespołem metalowym młodego pokolenia. Dziś bardziej pasuje do nich określenie Bieber-metal. Wypacykowani, wygładzeni, grzeczniejsi, bez takiego pazura, jak kilka lat temu. Ja wiem, takim wałkom, jak „Throne” czy „Doomed” ciężko odmówić chwytliwych refrenów, pobrzmiewają w nich echa metalcore’u, ale całość jest nieznośnie plastikowa. W dodatku przewidywalna jeśli chodzi o pomysły melodyczne. Sorry, już nie będziemy się lubić.
[Bring Me The Horizon „Throne”]
DAVID GILMOUR
„Rattle That Lock”
Myślałem, że Gilmour będzie nieco bardziej poważny i uniknie nazywania swojego najnowszego krążka najlepszym w karierze. Pół biedy, gdyby miał rację. Tymczasem współczesny David powtarza casus Stinga – owszem, pisze znakomite kawałki (singlowy „Today” rozłożył mnie na łopatki), ma wiele ciekawych pomysłów, w rodzaju podsypania swojej twórczości jazzem i wodewilem (wyraźne odwołanie do pierwszego okresu działania Pink Floyd), ale koniec końców wypuszcza album, przez który w całości ciężko przebrnąć. Nie wiem, może za kilka lat będę się nim jarał, tak jak dziś mam w przypadku „On An Island”. Na ten moment nie mam ochoty do niego wracać.
THE LIBERTINES
„Anthems For Doomed Youth”
Rzecz najbardziej oczywista na świecie: największe brytyjskie zespoły zawsze żyły wewnętrzną synergią (ale i walką) dwóch artystów. Lennon i McCartney. Jagger i Richards. Panowie Doherty i Barat zrozumieli wreszcie, że osobno nie są w stanie napisać choć nawet jednej piosenki dorównującej klasą dwóm pierwszym płytom The Libertines. Po 10 latach przerwy ogłosili więc reunion pod sprawdzoną marką i nagrali swoją najlepszą płytę od czasu „The Libertines”. Jasne, nie ma tu hitów na miarę „Time For Heroes” czy „Can’t Stand Me Now” (w końcu XXI wiek wyżarł sporo szarych komórek obu twórcom), ale numery w stylu „Fame And Fortune”, „Iceman” czy „Dead For Love” powinny spodobać się wszystkim fanom kapeli.
[The Libertines „Heart Of The Matter”]
GARY CLARKE JR.
„The Story Of Sonny Boy”
Przy okazji premiery debiutanckiego krążka Gary’ego („Blak and Blu”) dziennikarskie towarzystwo – w tym ja – zgodnie tytułowało Amerykanina „współczesnym wcieleniem Hendrixa” oraz „odtrutką na Bonamassę”. Facet ma w palcach ten sam feeling, co Jimi, a w dodatku włącza do swojej muzyki elementy R’n’B czy soulu. Po przesłuchaniu „The Story Of Sonny Boy” podtrzymuję swoje zdanie. Jestem przekonany, że Hendrix nagrywałby właśnie takie krążki, o ile tworzyłby w dzisiejszych czasach. Z jeden strony pełne bluesa, nawiązującego do Roberta Johnsona, z drugiej ociekające nawiązaniami do muzyki blokowisk Nowego Jorku. Odpalcie sobie pierwsze lepsze „The Healing” czy „Star” – no przecież to brzmi jak kooperacja Justina Timberlake’a z Jay’em Z! Tyle że z dobrą gitarą. Ale klasycznego bluesa też dostaniemy – w postaci żwawego „Shake”.
BATTLES
„La Di Da Di”
Jeden z najdziwniejszych współczesnych zespołów wraca w doskonałej formie. Znów nie wiadomo o co chodzi – takie „Luu Le” brzmi jak mycie szyb niezbyt mokrą gąbką, „Dot Com” jak soundtrack do cyrkowego rodeo. Tu dzwoneczki sań, tam wywracające się klocki. A wszystko to w alternatywnym sosie podane tak, że chcesz tego słuchać. Dlatego uważam (puszczam oko), że są lepsi od Pink Floyd. Staruszkom nie udało się nagrać płyty na sprzętach domowych, a Battles spokojnie by to ogarnęli. No ale wolą gąbki.
Ubolewam tak samo jak Ty jeżeli chodzi o Horizon, wrzucę ich na playlistę rowerową ale po wstępnym przesłuchaniu mam podobne odczucia niestety. Mój wewnętrzny dubstepo-nu-emo-metal-screamo duch krzyczy z rozpaczy 😐
Zazdraszczam posiadania takowego 😀
Tak w ogóle to polecam Periphery (szczególnie dwa pierwsze albumy) i I See Stars (album New Demons). Jeżeli ich jeszcze nie znasz oczywiście 🙂
Periphery znam, I See Stars obadam – thx 🙂
Bring me the horizon lub jak mawia mój znajomy Bring me the hairspray niestety zrobili to, czego się obawiałem. Zmieniają się brytyjską wersję nowego Linkin Park, celując w grupy nastolatków, którzy myślą, że jak posłuchają BMTH to tak, jakby słuchali ostrego metalcore’u. Muszę im jednak oddać, że stawiając sobie za cel gromadzenie na koncertach tłumów realizują strategię pozyskiwania nowych fanów z sukcesami.
Nowa Lana strasznie mnie wynudziła, ale to tylko dowód na to, że nie jestem fanem jej melancholii. Za to z przyjemnością zabiorę się za „The Story of Sonny Boy”.
To właściwie jest jedyny plus takiej, a nie innej postawy BMTH – mogą przyciągnąć trochę dzieciaków na gitarową stronę mocy.
BTW: przy poprzedniej płycie chłopaki ładnie się obcięli i zamiast przy tym zostać, robią z siebie jamników. A fe!