MOSKWA – 300% Europy

Cztery dni to zdecydowanie za mało, by poznać Moskwę, ale wystarczająco dużo, by chcieć do niej wrócić.

Dziecięciem jeszcze będąc sporo nasłuchałem się o czasach słusznie minionych od rodziny, wizję owych solidnie pielęgnowały media. Rosja (a raczej ZSRR) była kwintesencją wszelkiej patologii. Zapewne jeśli chodzi o sam ustrój państwa i aparat pilnie nad nim czuwający wszyscy przeciwnicy mieli rację. Jednak umówmy się: polityka to jedno, a codzienność „zwykłych” ludzi to drugie. Z tego powodu Moskwa, jawiąca mi się niegdyś jako kwintesencja przerażającego molocha, okazała się miastem pełnym oddechu i radości z życia. Zdecydowanie you can’t judge book by lookin’ on the cover…

Do stolicy Rosji poleciałem z MateuszemBrokreacji na zaproszenie naszego znajomego, Konstantina, z którym w zeszłym roku warzyliśmy piwo w Polsce (Mango Gose o nazwie Salty Mole). Facet w tym czasie przeszedł do większego browaru – Victory Art Brew. To taka rosyjska Pinta (co ciekawe, ekipa korzysta ze sprzętu wyprodukowanego przez firmę… Pinta) – ojcowie chrzestni rewolucji, acz w przeciwieństwie do Polaków, nie są jej liderami. Za większych uznać należy chociażby Jaws, zaś za bardziej innowacyjnych Zagovor (w tym roku na One More Beer Festival!). Niemniej wyroby V.A.B. to klasa sama w sobie, o czym miałem się przekonać własnoustnie.

WIZOWE PERYPETIE

Po otrzymaniu zaproszenia należało zająć się wizą. Telefonicznie ustaliłem z konsulatem w Krakowie, jak zabrać się za ten temat. Dowiedziałem się, że po zebraniu dokumentów należy po prostu przyjść do rzeczonego urzędu, pochylić się przed konsulem i po dwóch tygodniach odebrać papierek (a raczej otrzymać go wklejonego do paszportu).

Na miejscu oczywiście okazało się, że to wszystko wcale nie jest takie proste. „Na wizytę trzeba się umówić poprzez rejestrację online” – powiedział nam głos w domofonie (do budynku bez przepustki nie wpuszczają…). Pierwszy wolny termin – ostatni dzień czerwca (rzecz miała miejsce na początku maja). A my mamy lecieć 9 lipca. Innymi słowy – lipa…

Przeciętny mieszkaniec Moskwy z Dumy lubi tylko budynek. 😉

Na szczęście jakieś 50 metrów opok znajduje się niepozorna dziupla z firmą, której nazwy nie podam, by – cytując Dariusza Szpakowskiego – nie zostać posądzonym o kryptoreklamę. Kompania owa zajmuje się, a jakże, załatwianiem wiz u pana konsula, bez konieczności umawiania się. Przychodzisz, składasz dokumenty, płacisz kilkaset złotych i proszę bardzo – za niecałe dwa tygodnie masz wymarzony papier! Tak się robi biznes po rosyjsku!

MORZE BLOKÓW

Na szczęście tylko na szczeblach państwowych. Na tych bardziej przyziemnych działają już mechanizmy wolnego rynku. Od linii lotniczych Aerofłot, przez hotele po bazę gastronomiczną wszystko hula jak w cywilizowanych (w naszym rozumieniu) częściach świata.

Zdecydowanie nietypowy jest za to krajobraz podczas lądowania (my osiadaliśmy na Szeremietiewie – lotnisku położonym na północny zachód od Moskwy). Gdzie nie spojrzysz: morze blokowisk, ciągnące się aż po horyzont. I to wcale nie jest tak, że całość należy administracyjnie do Moskwy. Sporo z nich to po prostu przyległe miasta, będące poniekąd sypialniami stolicy. Ciekawostka – cały port lotniczy otoczony jest brzozami. 😉

Z lotniska do hotelu (lekko na północny wschód od ścisłego centrum) podrzucił nam Stiepan, odpowiedzialny w V.A.B. za sprzedaż. Na mapie bliziutko. W praktyce godzina jazdy 3-4 pasmowymi ringiem. Ale o skali wielkości Moskwy powie wam jeszcze więcej fakt, że ze strefy kibica Fifa Fan Fest, którą odwiedziliśmy na okoliczność półfinału Chorwacja-Anglia do naszego hotelu było jakieś 19 km. Sęk w tym, że my mieszkaliśmy, jako się rzekło, na północy centrum, a strefa znajdowała się na południu.

NOWA HUTA, PARYŻ, LONDYN

Architektonicznie Moskwa to dla mnie wypadkowa trzech znanych mi miejsc: krakowskiej Nowej Huty, okolic Champs Elysees (8. dzielnica Paryża) i londyńskiego City. Pierwsze porównanie jest chyba aż nadto oczywiste, wszak stoi za nim ta sama myśl. Komunikacyjnie miasto obudowane jest wokół centrum, od którego odchodzą promieniście odnogi, złączone ze sobą kilkoma „ringami”. Wszędzie dominują duże arterie (w Hucie 2-3 pasy, Moskwie nawet i po 5), charakterystyczne bloki z przełomu lat 40. i 50. (gdzie komunistyczne budownictwo nosiło jeszcze znamiona sztuki) oraz wieżowce z wielkiej płyty (w Krakowie max. 12-15 pięter, w Moskwie nawet i ponad 25). Do tego mnóstwo zieleni, szerokie chodniki. Słowem – komunikacyjne cacko i przestrzeń naprawdę przyjazna mieszkańcom (pomijając okoliczności ustrojowe).

Niektóre stacje metra w Moskwie to prawdziwe dzieła sztuki.

Z paryską dzielnicą kojarzy mi się przede wszystkim centrum Moskwy w okolicach Teatru BolszojPlacu Czerwonego. Eleganckie butiki i wyciągające ruble z portfela domy handlowe, kuszące kawiarenki i ekskluzywne kluby, mnóstwo – nazwijmy to – placówek kulturalnych. Różnica jest tylko jedna: w stolicy Rosji jest po prostu czyściej i schludniej.

Londyńskie inspiracje odnajduję z kolei w moskiewskim Downtown, City, czy jak chcecie to zwać. Zwarty teren położony na zachód od ścisłego centrum, tuż nad rzeką Moskwa, obsiany jest nowoczesnymi kolosami, wybudowanymi w ciągu ostatnich 15 lat. Dość powiedzieć, że wśród 10 najwyższych drapaczy chmur w Europie, aż 5 stoi w tym miejscu. Do niedawna na szczycie znajdowała się Wieża Federacji (wschodnia) o wysokości, bagatela, blisko 375 metrów (95 pięter). Obecnie zdystansowała ją Łachta Centr w Petersburgu. Czekam na rewanż stolicy.

Najwyższa z Siedmiu Sióstr za moimi plecami.

Zresztą Moskwa od dawna także pod tym względem unosiła się ambicjami. Przecież zaraz po II wojnie światowej wybudowano słynne Siedem Sióstr Stalina, budynków, których klon możemy w Warszawie podziwiać jako Pałac Kultury i Nauki. Ten ostatni był skądinąd – podobno – ością w gardle sowieckich dygnitarzy, gdyż przewyższa znacząco sześć z sióstr. Do siódmej, gmachu Uniwersytetu Moskiewskiego, brakuje mu raptem 9 metrów, także z powodu mniej okazałej iglicy. Co ciekawe, w samej Moskwie kilkanaście lat temu postawiono Ósmą Siostrę (na wzór pozostałych), która do 2007 roku była najwyższym budynkiem na Starym Kontynencie (264 m). Minimalizm to zdecydowanie nie jest słowo popularne w rosyjskich słownikach. Do tematu jeszcze wrócę.

IWANTIEJEWKA I WARZENIE

Na warzenie do Victory Art Brew udaliśmy się we wtorek, 10 lipca. Współwłaściciel browaru i zarazem główny piwowar, Eugen, przyjechał po nas miejscowym wcieleniem Ubera – Yandex Taxi. I znów – 45 minut jazdy czteropasmową autostradą na północ, by w końcu dostać się na tereny magazynowe w miejscowości Iwaniejewka, jako żywo przypominające analogiczne miejscówki w moim rodzinnym Krośnie.

Kompleks pamięta z pewnością czasy Breżniewa i to zarówno jeśli chodzi o niezbyt atrakcyjne zewnętrzne, jak i dalekie od klasowego wnętrze. Mówiąc oględnie – polski Sanepid za żadne skarby nie dopuściłby browaru do produkcji środków spożywczych. Mowa oczywiście o ogólnym wrażeniu. Wewnątrz działa całkiem sprawne laboratorium, zarządzane przez absolwentkę biotechnologii, która na bieżąco kontroluje czystość całego procesu. Swoje zadanie spełnia perfekcyjnie, gdyż wszystkie piwa V.A.B. są nieskazitelne, wolne od wad. A że z podłóg odpadają płytki? No cóż, nie można mieć wszystkiego.

Victory Art dysponuje trzynaczyniową warzelnią 10 hl (wkrótce wymieni ją na 20 hl) i 16 tankami fermentacyjno-leżakowymi. Do tego monoblok do rozlewu butelek, a także miejsce na… przyjezdną maszynerię do puszkowania. W Rosji to popularne, by zamiast kupować własny sprzęt, wypożyczać go od firm specjalizujących się w zamykaniu napoju w puszkę.

Gdy w sercu browaru zacierała się pierwsza warka naszego kooperacyjnego Imperial Hoppy Grodziskiego (16 Plato), przed budynkiem wędziliśmy słód pszeniczny dymem dębowym, korzystając z… domowej wędzarki. Ciekaw jestem długofalowego efektu, ale wybita brzeczka pachniała wręcz obłędnie – oby tak pozostało w finalnym produkcie!

Nie obyło się oczywiście bez degustacji piw autorstwa Eugena. Wszystkie naprawdę udane, niektóre wręcz wybitne. India Pale Lager próbowany z tanka leżakowego zwalił mnie z nóg – kapitalny aromat Mosaika, Citry i Amarillo. Z butelek poleciało przynajmniej z 10 piw, z czego pochwalić chcę najmocniej flagowy produkt ekipy, Red Machine IPA. To East Coast z lekką podbudową karmelową, ale przede wszystkim cudownym aromatem cytrusów. No i jeszcze kosmiczny Tiramistout, czyli RIS pachnący jak połączenie tiramisu i biszkoptów. To efekt umiejętnego wykorzystania ziaren kakao, kawy oraz laktozy. Yummie! Świetnych piw było znacznie więcej, ale nie nadążałem z notowaniem i zdjęciami, więc je przemilczę.

PIWO

Po warzeniu zapakowaliśmy zadki w Yandexa (BTW. sama korporacja to taki rosyjski Google, acz jak widać o szerszym działaniu) i ruszyliśmy w drogę powrotną do Moskwy, by odwiedzić kilka tamtejszych multitapów. Najpierw wylądowaliśmy w Jawsspot, należącym do wspomnianego już browaru Jaws. Szóste piętro eleganckiego domu towarowego w ścisłym centrum, z widokiem na Łubiankę i ulicę Nikolskayą (do niej jeszcze wrócę), to zdecydowanie dobre miejsce na pub z piwem kraftowym. Ponad 20 kranów, do tego smaczne żarcie (wspaniała pizza!) – jest splendor. Trunki raczej nie wyrwałby nas z butów, acz pochwalić muszę Session IPA i Black IPA od gospodarzy. Zganić za to muszę ichniejszego Weizenbocka – utleniony, kwaskowy, bez ani jednej nuty charakterystycznej dla pszenicy. Dramat, panie.

Następnym punktem programu był otwarty niedawno TapRoom, którego właścicielem jest także przywołany wyżej browar Zagovor. Tam uraczyliśmy się cudownym New Englandem, bijącym na łeb wszystko co polskie w tym gatunku i śmiało stającym w szranki z dokonaniami Cloudwater. Mimo solidnego nachmielenia i soczkowej konsystencji piwo nawet nie drapało w gardło tak mocno, jak inni czołowi przedstawiciele stylu. Podejrzewam, że to sprawka zamienienia granulatu na aromaty. Cóż, jak się jeździ chwytać mody do Kopenhagi na MBCC, to się przywozi prikaz, że bez aromatów ani rusz. 😉 Sama miejscówka robi dobre wrażenie – 27 kranów z czołówką rosyjskiego i europejskiego kraftu, do tego frapujące nalewaki, schludne stoliki i otoczenie rodem z filmów o bitnikach robią swoje.

Na koniec dnia udaliśmy się do Kraft RePUBlic, czyli jeszcze do niedawna najwyżej ocenianego na Ratebeer miejsca w Rosji (acz przyznam, że nie wiem, kto je wyprzedził). 26 kranów zdominowanych przez wyroby rosyjskie, zaś w lodówkach sporo buteleczek z zagranicy. Białe ściany zdobią podpisy gości z browarów. Od tygodnia także mój. 😉

Przy okazji tej miejscówki warto pochylić się nad cenami piwa w multitapach. Generalnie oscyluje ona w granicach do 300 rubli (lekko licząc – 18 zł), czyli mniej więcej tyle, ile płacimy za duże piwo w centrum Warszawy. W RePUBlic zastosowano takie rozwiązanie: aby nie przekraczać tych magicznych 300 pieniążków, rotujemy jedynie wielkościami. Dlatego też APA podawana jest wyłącznie w szkle 500 ml, a RIS przykładowo w 200 ml.

Jeszcze większe zaskoczenie wywołały u nas ceny importów. KBS Foundres, który w Polsce swego czasu był dostępny za ok. 50 zł, w Moskwie znaleźliśmy za równowartość… 28 zł. Wow. Brew Dog, Mikkeller i Omnipollo też jakby były tańsze.

Co ciekawe, wyroby powyższych browarów znaleźliśmy w knajpie położonej bardzo blisko naszego hotelu. Kraft Bar skrywa się z tyłu bloku z wielkiej płyty, a schodzi się do niego po ciasnych schodkach. I tak nagle na zwykłym osiedlu dostajemy pierwszorzędną knajpę z kraftem i pysznym jedzeniem (solianka była wręcz genialna). Czekam, aż we Wrocławiu na Krzykach ktoś postawi podobne cudo. Na miejscu wypiliśmy cudnie pieprznego, lekkiego Saisona i bardzo udane IPA, acz nie zanotowałem z jakiego browaru.

Reasumując: multitapy moskiewskie i rosyjskie piwa w ogóle nie odbiegają od wysokiej europejskiej średniej, a miejscami nawet ją prześcigają.

TEATR BOLSZOJ, PLAC CZERWONY, CITY

Acz nie samym piwem człowiek żyje! Sporo czasu poświęciliśmy z Mateo oczywiście na zwiedzanie, tym bardziej, że z pomocą metro można było dostać się relatywnie szybko w każdy punkt Moskwy. W pierwszy dzień, razem z Konstantinem, odwiedziliśmy Teatr Bolszoj. Oko bieleje na widok marmurów, złota, atłasów i kryształów, które zdobią odnowiony kilka lat temu gmach jednego z najsłynniejszych teatrów na świecie. Sala główna mieści 2000 osób, zazwyczaj ubranych w maksymalnie eleganckie garnitury, ale z racji Mistrzostw Świata dyrekcja nieco rozluźniła dress code z myślą o turystach. Nie zdziwił mnie więc widok Chińczyka w T-shircie.

Na deskach grano „Borysa Godunowa”. Jak to z operami bywa, libretto totalnie z dupy, dialogi tak pseudopoetyckie, że głowa mała. Ale za to muzyka i – przede wszystkim – scenografia zwalały z nóg. Widzieliście kiedyś konia, kamienne schody, drzewo i fontannę (czynną) na scenie? Ja nie.

W przerwach czterogodzinnego spektaklu raczyliśmy się miejscowymi destylatami, spośród których najbardziej polecić mogę koniak (nie pamiętam nazwy). Z niedestylowanych moje uznanie zdobył szampan (też nie pamiętam, jak się zwał). Piszę o tym, żeby podkreślić, iż Rosjanie w dupie mają jakiekolwiek dyrektywy i jak chcą napój nazwać szampanem, to nazwą. Im Unia Europejska może naskoczyć.

W środę udaliśmy się na konkretne zwiedzanie pozostałych punktów zaznaczonych na mojej mapie Google. Ściągnąłem wersję offline, ale niepotrzebnie, ponieważ w Moskwie pięknie śmiga net przez Wi-Fi i to zarówno miejski na powierzchni, jak i ten w metrze. Najpierw wysiedliśmy przy Czistich Prudach, położonych po sąsiedzku z Patryjarszymi Prudami. To tutaj rozegrała się słynna pierwsza scena „Mistrza i Małgorzaty” z dekapitacją Berlioza. Jako fan książki nie mogłem sobie odmówić odwiedzenia owej okolicy.

Punkt obowiązkowy dla fana Majstera i Margariety. 😉

Stamtąd ruszyliśmy na Plac Czerwony, po drodze zahaczając o dom handlowy GUM, prawdopodobnie najładniejszy, w jakim kiedykolwiek byłem i będę. Oczywiście skończyło się tylko na zwiedzaniu, gdyż ceny odstraszały od zakupów.

Aby wejść na Plac, musieliśmy przejść przez kontrolę, gdyż na czas Mistrzostw zmienił się on w jedną ze stref kibica. Z tego powodu zamknięte było mauzoleum Lenina. Szkoda – zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda woskowe coś udające twórcę największej gangreny w dziejach ludzkości. 😉 Nie udało nam się też wejść na Kreml, gdyż… zamknięto kasy. Klnąc pod nosem zrobiliśmy kilka zdjęć zza murów, po czym udaliśmy się metrem do City.

Największe budynki Europy zakręciły mi w głowie już z poziomu ziemi – to mój lęk wysokości (objawiający się jedynie w architekturze, w górach nie występuje) postanowił dać znać o sobie. Za namową Mateusza odważyłem się wjechać na taras widokowy położony na 56. piętrze jednego z budynków, ale co się zestresowałem w windzie mknącej w tempie 4 piętra na sekundę, to moje. Jednak warto było. Obserwowanie panoramy Moskwy z ponad 200 metrów ułatwiłem sobie lampką wina.

FIFA FAN FEST I NIKOLSKAYA

Po wizycie w wieżowcach trzeba było zejść na ziemię i ruszyć w kierunku strefy kibica. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze okolice stadionu Łużniki, by sprawdzić, ile kosztują bilety u koników. 2000 zł to minimum. Podziękowaliśmy. Dwie stacje metra dalej, przy Uniwersytecie Moskiewskim, mieściła się Fifa Fan Fest Zone – przywołana strefa. Pośrodku wielkiego parku okalającego uczelnię rozstawiono gigantyczne ekrany i trybuny oraz budki z piwem Bud, „autorstwa” jednego ze sponsorów imprezy. W gronie kilku-kilkunastu tysięcy kibiców z całego świata oglądaliśmy, jak Chorwacja wydziera zwycięstwo Anglii i po raz pierwszy w historii awansuje do finału Mistrzostw Świata w piłce kopanej. Po reakcjach publiki można wywnioskować, że większość trzymała kciuki za Słowian, mimo że koszulek w biało-czerwoną szachownicę trudno było szukać w tłumie Rosjan, Kolumbijczyków, Brazylijczyków, Niemców i Japończyków.

Trafiliśmy na nich dopiero na ulicy Nikolskaya, o której pisałem przy okazji wizyty w Jawsspot. Nie wbilibyśmy tam, gdyby nie Michał – Polak, który mieszka w Moskwie od 16 lat. Spotkaliśmy go wychodząc z terenu Strefy, gdy śpiewał ze swoim rosyjskim znajomym na cały głos „Poooolskaaaaa, Biało-Czerwoni”. Ziom zadzwonił po swojego kierowcę (tu każdy manago ma takiego), który przyjechał po nas wypasionym Volvo. Urzekła nas scena, gdy na jednym ze skrzyżowań Michał poprosił o to, by ów kierowca wyciągnął wódkę, którą – jak się okazało – miał przygotowaną na wszelki wypadek w bagażniku. Koleżka wyszedł z samochodu na zielonym świetle i nie zważając na dźwięki poganiających go klaksonów, wyciągnął solidny samogon. Wszedł jak w masło.

Bawiliśmy się na ulicy w tłumie kibiców chyba do 1:30, kłaniając się w pas Chorwatom i robiąc sobie foty z przedstawicielami różnych nacji. Tam też spotkaliśmy kolejnego ziomeczka z Polski, który trudni się tym, że… jeździ na turnieje sportowe i maluje kibicom twarze. Twierdzi, że jest w stanie zarobić nawet kilka tysięcy Euro w jeden dzień! Nie mam powodów, by mu nie wierzyć. Po Mistrzostwach planował tournee po Letnim Grand Prix w skokach. Powodzenia!

**

Ja tymczasem po wizycie w Moskiwe już wiem, że zrobię wszystko, by pojechać tam raz jeszcze, wszak mam mnóstwo atrakcji do obejrzenia – że wspomnę sobór Chrystusa Zbawiciela czy Park Gorkiego. Stolica Rosji wywarła na mnie piorunujące wrażenie i jestem pewien, że nawet bez Mistrzostw Świata jest w stanie powalić na kolana każdego turystę. Polecam zatem obrać ją jako plan wyjazdów zagranicznych, szczególnie gdy fascynują was – tak jak mnie – duże metropolie.

Soundtrack: jeśli już mamy Moskwę, jeśli padł Park Gorkiego, to zarzucę pieśniczkę nad wyraz oczywistą:

(Visited 699 times, 1 visits today)

3 komentarze na temat “MOSKWA – 300% Europy

  1. Temat wschodni cisnę od paru lat zanim pojechały tam polskie krafty. Cieszy mnie, że tam pojechali i są obecni. Zarówno na Białorusi jak i Rosji. To jest kraj (Rosja) z potencjałem. Owszem mają tam mnóstwo kraftów, ale to nasi mają markę w Europie… Choć trochę rosyjskich jeździło na europejskie festy. To jest czas dla Brokreakcji, by zanim ruszy nowy browar ogarnąć rynki zbytu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *