Krótka opowieść o tym, jak po raz pierwszy przejmowałem krany jako browar, a nie konsument.
Ponieważ do otwarcia sezonu festiwalowego zostało jeszcze kilka tygodni, polscy rzemieślnicy intensywnie podróżują po kraju, by prezentować swoje piwa tu i tam. Golem przy okazji serwuje tort, Spółdzielczy prezentuje swoje najnowsze wymrażane dzieła, Rockmill wprowadza swoją markę do nowych lokali, z kolei Profesja daje się poznać w różnych miastach.
Lista browarów przejmujących jest oczywiście zdecydowanie dłuższa. Jednym z nich jest moja (już chyba mogę tak powiedzieć) Brokreacja. W ostatni weekend wybraliśmy się do Lublina, by zająć siedem kranów i pompę w tamtejszym Św. Michale. W pierwszej wersji miał jechać sam Mateusz, ale że zachciało mu się studiów piwowarskich, pałeczkę przejąłem ja i Filip.
MOJE PIERWSZE KRANOPRZEJĘCIE
Kranoprzejęcia, jako się rzekło, to dla mnie nie pierwszyzna, ale przyznam, że lekką tremę miałem. Tym razem to moja mordka była na świeczniku i to mój browar miał robić za „gwiazdę wieczoru”. Odpowiedzialność więc drastycznie rosła.
Wyjechaliśmy z Krakowa o 14:00 w sobotę, ponieważ wcześniej Filip musiał spełnić swoje pozabrowarowe obowiązki w szkole rysunku, którą prowadzi. Na szczęście droga Kraków-Rzeszów-Lublin była niemal zupełnie pusta, więc raz dwa najpierw autostradą, a później skrawkami powstającej S19 dojechaliśmy do celu. Auto zostawiliśmy na Placu Zamkowym, skąd mieliśmy dosłownie 2 minuty drogi do hostelu. Z kolei od miejsca noclegu (z którego praktycznie nie skorzystałem…) do Św. Michała dzieliło nas dosłownie 50 metrów. Cóż za cudowna wiadomość przed nadciągającym huraganem zabawy!
Wpadliśmy do multitapu kilkanaście minut przed 20:00, wykorzystując czas do zapoznania się z lubelską ekipą oraz zwiedzenia budynku. Miejscówka robi wrażenie już od pierwszych minut. Świetne położenie na jednej z głównych uliczek Starego Miasta, Grodzkiej (prowadzi do Zamku). Elegancki szyld i menu zachęcające do wejścia przechodniów. Schludnie zaprojektowane wnętrze, które w połączeniu z odzianą w „prawie” garnitury załogą wprowadza aurę ekskluzywności, którą szybko rozkręcają 32 krany i jedna pompa z piwem.
My zajęliśmy w sumie siedem kranów oraz wspomnianą pompę. O 20:00 z nalewaka numer 1, po wygłoszeniu krótkiej mowy powitalnej i przedstawieniu browaru, polałem pierwsze tego wieczoru piwo. Jeden z gości (okazał się być nim Michał – mój krajan z Krosna) zamówił wymrażaną wersję The Bloggera.
Później obowiązki polewaczy przejęli barmani, a ja mogłem zająć się przyjemniejszymi rzeczami. Oczywiście najważniejsze były rozmowy, a tych tego wieczoru odbyłem bez liku: począwszy do typowo piwnych, a skończywszy na rozkminie językowej „co ma wspólnego wyraz marzanna z umieraniem?”. Jak się okazuje – ma.
W międzyczasie ekipa Św. Michała, na czele z beer managerem Mateuszem, oprowadziła mnie i Filipa po okolicy. Szczególnie interesujące okazały się podziemne korytarze, którymi – podobno – poprzecinane jest całe Stare Miasto. Nie dopytałem, czy można zwiedzić całe, ale jeśli tak, kiedyś będę musiał spróbować.
Później powędrowałem na pięterko (knajpa ma trzy kondygnacje), ponieważ w ustawionej tam lodówce leżą sobie… krowie nogi. I się kondycjonują. Najstarsza ma już zdaje się pół roku, a chłopaki chcą ją przetrzymać jeszcze kolejnych sześć miesięcy. Później mięsko powędruje do badania do Sanepidu i jeśli wszystko z nim będzie OK, kucharze Św. Michała przyrządzą zeń przeróżne potrawy.
ŻARCIE!
Trzeba wam bowiem wiedzieć, że jedzenie to równie ważny element Św. Michała co piwo. Mój świętej pamięci dziadek – były rzeźnik – zawsze powtarzał, by jakość pracy kucharza sprawdzać po flaczkach. Jeśli poradzi sobie z tymi podrobami, to ogarnie każde mięso. Śpieszę donieść, że podane przez naszych gospodarzy były doskonałe! Odpowiednio długo gotowane, by wywabić specyficzny aromat i nadać potrawie delikatności, solidnie przyprawione oraz wzbogacone pulpetami. Do tego, na przegryzkę, cebularze. Place lizać! Filip zaordynował sobie żeberko – wielkości, jak się okazało, tułowia dorosłej osoby – i takoż mlaskał z zachwytu.
Z taką podkładką można było wziąć się za degustację, najpierw w Św. Michale, a później także U Fotografa oraz w Dzikim Wschodzie. Przyznam, że troszkę się nie przygotowałem, ponieważ dość szybko padły mi baterie w telefonie i aparacie. W efekcie udało mi się zrobić tylko kilkanaście zdjęć u Michała. Ale spokojnie – jeszcze nadrobię. Tym bardziej, że spotkania z lublinianami to czysta przyjemność! Na miejscu widziałem się z Michałem i Beatą z Browaru Zakładowego (wymieniliśmy się teaserami co warzymy na Beer Geek Madness), Jankiem z Hop Addicts czy z Grześkiem z Pijalni Perłowej. W sumie gadało nam się tak dobrze, że do hostelu wróciłem przed 5…
Cztery godziny później Cwaniak Filip, który jako kierowca ewakuował się kilka godzin wcześniej, ściągał mnie na śniadanie. Nie dałem rady. Wstałem dopiero przed 11 (koniec doby hotelowej), by zmyć z siebie bycie trollem i jakoś zapakować się do samochodu. Podróż to była mordęga, ale jakoś dotrwałem do Krakowa i z miejsca wbiłem do łóżka, by odespać Brokreacyjne kranoprzejęcie.
Wniosków z tej zabawy mam kilka. Po pierwsze: to świetne doświadczenie, szczególnie gdy trafisz na naprawdę fajnych i otwartych ludzi, a z takich słynie przecież Lublin. Po drugie: z ich częstotliwością jednak nie ma co przesadzać, o ile oczywiście szanuje się swoje zdrowie, szczególnie tę jego część związaną ze snem. 😉
PIWA
Ponieważ podstawą mojej diety były piwa Brokeacji, nie mam zbyt wiele do napisania. Wspomnę może o The Waiter (Chocolate Milk Stout), który w Św. Michale lano z pompy. Bardzo dobry pomysł, który – a jakże – nadał piwu kremowości oraz podbił odczucie słodyczy. Zaznaczę też, że warto zapolować na wymrażanego The Bloggera – będziemy go wozili ze sobą na festiwale. Obawiałem się, że po przebiciu 10 woltów piwo będzie bardzo alkoholowe, ale na szczęście udało się ukryć procenty za słodyczą i lekką wędzonką. Eksperyment (to chyba pierwsze w Polsce piwo wymrażane wyłącznie siłami natury) uważam za udany.
Z piw, które oceniać mi już wypada, chcę wyróżnić Pilsa od Trzech Kumpli. To bardzo klasyczne podejście do czeskiej odmiany gatunku: subtelnie słodowe, odrobinę goryczkowe, raptem muśnięte chmielowością w aromacie. Skojarzenia z najlepszymi warkami Pilsnera Urquella (traktujcie to jako zaletę) są tu jak najbardziej na miejscu.
Propsy także dla Piwnego Podziemia i kolejnej warki Hops, Death & Taxes. To chyba pierwsza edycja tego piwa, która jest podręcznikowo czarna w kolorze, a w pełni jasna w aromacie i smaku. Królują cytrusy, żywica i – tak wnoszę – cedrela wonna. W smaku takoż najwięcej mają do powiedzenia aromatyczne roślinki, zaś słodu praktycznie nie czuć. No, może odrobinę czekolady po ogrzaniu i odgazowaniu, ale to też na zasadzie autosugestii.
Innym piwom nie zdążyłem zrobić fotek, ani sporządzić notatek z wyjaśnianych już przyczyn. Wymienię tylko, że spróbowałem choćby Lilith BA od Golema z kranu i Owsianki w firmowej knajpie Dzikiego Wschodu. Reszta niech pozostanie tajemnicą mojego zmęczonego i „podchmielonego” umysłu.
IceBlogger będzie na BGM?
Nie, planujemy go wziąć m.in. na Silesię, Warszawski Festiwal Piwa i Beerweek.
„…przejmowałem krany jako browar”, „…moje kranoprzejecie”, to w koncu Brokreacja czy JerryBrewery przejmowal krany? 😛
My-ja-browar
skromny jak zawsze 🙂