Ostatni weekend przypomniał mi czasy studenckie, gdy pojęcie sen w praktyce nie istniało.
A to było tak: jeszcze przed Wielkanocą Ela Lucińska-Fałat zaprosiła mnie do prowadzonej przez siebie knajpy Hoppinness, bym – jako kolejny bloger – zaprezentował kulinarną część siebie, a przy okazji spotkał się z warszawskimi ziomami piwnymi. Przystałem bez wahania. Dograliśmy terminy, wybrałem – z waszą pomocą – potrawę, by wreszcie 21 maja ruszyć na podbój stolicy.
Plan był prosty – przyjechać popołudniu, urządzić sobie całonocny trip i wrócić do Krakowa pierwszym Polskim Busem. Jak postanowiłem, tak zrobiłem, a w walce ze snem wspierał mnie Miniak, który także postanowił wybrać się do Warszawy.
ROZGRZEWKA
Na poczet późniejszej balangi, w sobotę spałem do południa. Później szybki prysznic, golenie łba i już można udać się na dworzec, by odświeżonym, schludnym pociągiem relacji Kraków Główny – Gdynia przetransferować się do stolicy. Podróż minęła mi szybciej, niż sądziłem, ubarwiana widokiem piękniejącej Polski oraz dźwiękami „Hewi Metal” Nocnego Kochanka, do której to płyty wróciłem po kilku miesiącach. Bawi jak za pierwszym razem (mimo że to humor niskich lotów).
Na miejscu wylądowałem o 17:00. Miałem więc aż nadto czasu, by pospacerować po okolicy Centralnego oraz wbić do Beerokracji na jedno piwo. Podoba mi się idea łączenia knajpy muzycznej z multitapem, szczególnie że miejscówka mieści się w samym centrum miasta. Jedyne, co mnie – jako muzyka – mierzi, to mała scena. Z Dust Bowl byłoby nam tam ciasno – wiem co mówię. Za to na wybór piwa nie mogę narzekać – Artur Napiórkowski wie, co dobre. Ja wybrałem Brett IPA z Pinty (więcej o wypitych piwach przeczytacie jutro), na spokojnie wychyliłem je przy dźwiękach hitów Mety i G’n’R, by w końcu zebrać się w sobie i udać na ul. Chmielną do Hoppiness.
HOPPINESS, CZYLI PIWO I POLĘDWICZKI
Lepszej miejscówki Ela i spółka wymarzyć sobie nie mogli. Praktycznie tuż przy Marszałkowskiej, rzut beretem od stacji Metro Centrum, ale schowaną za Domami Centrum, otoczoną przez inne knajpki. Chillout totalny.
W takim błogostanie zastałem ekipę Hoppiness oraz Areckiego i Kowala z rodziną. Towarzystwo wygrzewało się na leżaczkach i popijało dobre piwo. Ja, zanim się przysiadłem, musiałem swoim chorobliwym zwyczajem wyjąć aparat i komórkę, by uwiecznić „ambient”. Jego elementem był Kowal naprawiający krzesło. O, proszę bardzo:
Na dobry początek zafundowałem sobie dwa lekkie piwa z Pracowni, czyli Cudowne Rozmnożenie (Grodziskie chmielone na zimno Ameryką) oraz Aperitive (mega lekkie IPA). Sącząc trunki pogadałem ze znajomymi: obsmarowaliśmy cały polski kraft (:P), pogadaliśmy o krakowskim rodowodzie Eli oraz nakręcaliśmy się na polędwiczki, które właśnie pałaszował Kowal z małżonką.
Gdy wybiła 20:00 przenieśliśmy się do środka, by kątem oka śledzić mecz Bayern-Borussia (nuda, Panie) oraz już na spokojnie spróbować Hoppinessowej interpretacji przesłanego przeze mnie przepisu (wtedy dołączył do nas także Majk). Kucharze warszawskiej knajpy przygotowali rozbudowany zestaw: oprócz mięsa i sosu na talerzu zjawiły się ziemniaki gratin (zapiekane ze śmietaną i serem), grillowane szparagi oraz puree z fioletowej marchwi. Poezja! Polędwiczki dosłownie rozpływały się w ustach, kapitalnie komponując z resztą dodatków. Czapki z głów!
Później na chwilę do knajpy wpadła moja była redakcyjna koleżanka Julia – razem działaliśmy w Students.pl, to ona wciągnęła mnie także do składu „Magazynu Gitarzysty” oraz „Audio”, co miało ogromny wpływ na moją dalszą karierę zawodową. Dziś ani ja, ani Julia nie zajmujemy się muzyką, ale od czasu do czasu lubimy sobie pogadać. Szczególnie że obydwoje miłością matczyną kochamy zespół Lebowski, który wspólnie odkrywaliśmy.
NA URODZINY I ZAMYKANIE KNAJPY
Po 22:00 postanowiliśmy z ekipą, że przenosimy swe cielska do Chmielarni Marszałkowskiej, gdzie 30. urodziny świętował Kuba Bartoszewicz. Impreza trwała w najlepsze, a razem z nami balowali m.in. chłopaki z Birbanta. Powiem krótko: było grubo, miejscami może nawet za bardzo. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy zdołam dotrwać do busa.
Z Chmielarni nasza wesoła załoga przeniosła się z powrotem do Hoppiness. I co z tego, że oficjalnie multitap zamyka się o 2:00? Na miejscu pracują przecież znajomi, więc na pewno nie będą protestować. I faktycznie – na luzie rozsiedliśmy się przy stoliku, odpaliliśmy kolejne piwa i wymienialiśmy się piwnymi wrażeniami. Lubię, gdy obok mnie siedzi tyle rozgadanych (to komplement) osób – mogę spokojnie nastawić się na odbiór i słuchać ciekawostek z warszawskiego świata.
Jedną z nich jest pan żul (?) Andrzej, który regularnie nawiedza nocą okolice Hoppiness i drze ryja nie wiadomo po co. Nie inaczej było tym razem. Niestety dla Andrzeja jego specyficzny styl bycia nie spodobał się dwóm ziomeczkom, którzy postanowili wyrazić to przy użyciu pięści i kopniaków. Gdy podbiegliśmy odciągnąć ich od biednego menela tłumaczyli, że ukradł im iPhona. Aha, aha. Bujać to my, a nie nas.
W końcu sobie poszli, szczęśliwie Andrzej też, dlatego warszawski poranek mogliśmy podziwiać w ciszy i spokoju, sprzątając resztę krzeseł i stolików z ogródka Hoppiness. O 5:00 wreszcie zamknęliśmy knajpę, towarzysze i towarzyszki udali się na spoczynek, a my z Miniakiem – na Polskiego Busa.
DZIEŃ PO
Co prawda w planie mieliśmy jeszcze obalenie whisky, które ziom dostał w stolicy od znajomych, ale byliśmy tak wykończeni, że po 5 minutach jazdy zapadliśmy w głęboki sen. Na pożegnanie w Krakowie założyliśmy się o to, który z nas pojawi się na Krakowskich Bitwach Piwowarskich, a kto leszczem będzie. Oczywiście, daliśmy radę obaj. 😉
Zresztą, tak naprawdę całonocna wyprawa do Warszawy w ogóle mnie nie zmęczyła. Mimo braku snu mogłem wychillować, co ostatnimi czasy rzadko mi się udaje. I właśnie za ten chillout Eli i reszcie ekipy Hoppiness oraz warszawskim piwnym Przyjaciołom dziękuję najbardziej. Do rychłego zobaczenia!