Słoneczko i sezon festiwalowy działają na mnie jak zmiękczacz na wodę. Dziś więc będzie wyjątkowo spokojnie i melodyjnie.
EXPLOSIONS IN THE SKY
„The Wilderness”
EITS to jeden z tych zespołów, który – według mnie – mógłby w kółko nagrywać identyczne płyty. Melodyka Amerykanów i ich pomysł na komponowanie tak celnie trafiają w mój gust, że mógłbym ich słuchać w nieskończoność. Z tego powodu mam mieszane odczucia co do „The Wilderness”, albumu różniącego się od poprzednich regularnych krążków. Zmiana wynika oczywiście ze sporego zaangażowania zespołu w pisanie ścieżek dźwiękowych – w ciągu ostatnich dwóch lat napisali trzy, a kolejne współtworzyli. W efekcie siódma płyta Explosions pozbawiona jest standardowych struktur, a bliżej jej do dźwiękowych plam, loopów, szkiców. Ciągle pięknych, zawierających „momenty”, ale nie tak porywających, jak poprzednie dokonania kwartetu z Teksasu.
Explosions In The Sky „Logic Of A Dream”
MOGWAI
„Atomic”
To chyba pierwsza taka sytuacja, w której dwa najważniejsze zespołu post-rockowe wydają nową płytę dokładnie w tym samym dniu. Regularnemu krążkowi EITS towarzyszy soundtrack do filmu do filmu dokumentalnego „Atomic”. Nie widziałem tego obrazu, albo po muzyce mogę wnioskować, że dotyka tematyki kosmicznej. Mogwai to mistrzowie malowania dźwiękiem i nową płytę jak zwykle wypełnili obrazami, ciepłymi, choć tajemniczymi. Pełnymi przestrzeni, niewysłowionego pokoju, ale i pewnej dozy twórczej niepewności. Zresztą – posłuchajcie sami.
HAMMOCK
„Everything And Nothig”
Będąc małym szczylem alergicznie wręcz nie znosiłem muzyki relaksacyjnej i dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, gdzie bierze swoje korzenie. Że to tak naprawdę ambient, dźwięki, których praojcami są Brian Eno i David Bowie (trylogia berlińska). A gdy już złapałem bakcyla, chwytałem jak leci wszystkie płyty. Hammock jako jeden z niewielu został ze mną na dłużej, być może z racji sporego udziału gitar w swoich kompozycjach, co zbliża muzykę duetu do shoegaze’u i post-rocka. Najnowszy krążek Amerykanów to potwierdzenie ich klasy, choć w pewnym sensie powtórka z rozrywki. „Everything And Nothing” nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle poprzedników. Ale nie musi – do twarzy mu w znanych ciuszkach.
BOSSK
„Audio Noir”
I jeszcze jeden „post”, choć tym razem nieco bardziej różnorodny i eksperymentalny. Brytyjczycy z cudowną lekkością lawirują pomiędzy onirycznym, mało formalnym post-rockiem, a potężnym sludge, miażdżącym monumentalnym brzmieniem. „Audio Noir”, pierwsza pełnowymiarowa płyta działającej już dekadę kapeli śmiało zasługuje na określenie „do tańca i do różańca”. Możesz się przy niej zarówno zrelaksować, jak i potrzepać piórami – o ile takowe posiadasz. A to wszystko w raptem 45 minut.
WEEZER
„White Album”
Długo nie mogłem się przekonać do Weezer. Załogę z Los Angeles przez wiele lat traktowałem jako amerykańską odpowiedź na Kasabian (choć to przecież Weezer jest starszy): pełną megalomani, trochę głupkowatą, choć nie pozbawioną talentu. Głupi jestem i gówno się znam, a na ziemię sprowadza mnie krążek „White Album” (czwarty z kolorowej serii kapeli). To wręcz kopalnia fantastycznych piosenek, oferująca całe pokłady doskonałych riffów. Słychać tu echa Beatlesowskiego power popu i Ramonesowej bezczelności, a każdy kawałek to potencjalny przebój. Nie będę już więc dłużej pisał, tylko skieruję waszą uwagę na pierwszą lepszą piosenkę:
JOE BONAMASSA
„Blues Of Desperation”
Nie wypada życzyć bliźniemu swemu życiowych porażek, jednak bluesman bez owych nie jest w stanie nagrywać dobrych płyt – koniec, kropka. Dowodem Joe Bonamassa, który w poprzednich latach wyraźnie złapał zadyszkę, rzadziej wypuszczał płyty, a jeśli już, to przeciętne. Z tego co wiem, za Amerykaninem kilka osobistych burz, które zaowocowały najlepszym albumem od 2012 roku i wydania „Dust Bowl”. W dodatku – po raz pierwszy w przypadku Joe – w pełni autorskim. Jak to zwykle z Bonamassą bywa otrzymujemy przegląd wszystkich wcieleń bluesa, od zalatującego Memphis „This Train”, przez nawiązujący do hard rocka „Mountaing Climbing” po nowoorleański w duchu „What I’ve Know For A Very Long Time”. Na taką płytę czekałem.