Obejrzałem „Brew Brothers” – Wy już nie musicie [Recenzja]

Wyobraź sobie wciągający serial z piwem kraftowym w jednej z głównych ról. Zabawny, dobrze i logicznie napisany, świetnie zagrany i nakręcony. Uprzejmie donoszę, że „Brew Brothers” nim nie jest.

Piwo nigdy nie odgrywało ważnej roli w popkulturze i poza kilkoma – niezbyt zresztą lotnymi – wyjątkami, stanowi jedynie mało istotne tło opowiadanej historii. Bo chyba trudno za coś innego uznać piwo karmelkowe w Harrym Potterze czy Rivijskiego Krieka w serii o Wiedźminie. O kuriozalnych piosenkach typu „Beer Beer” Korpiklaani czy „Kocham Piwo” Big Cyc nie wspominając. Co prawda od jakiegoś czasu w modzie jest tworzenie „swoich” piw przez zespoły muzyczne (tutaj warto wymienić choćby Iron Maiden i browar Robinsons, czy BehemothPerun), ale nadal trudno powiedzieć, że piwo stało się bohaterem popkultury. Raczej popkultura odegrała główną rolę w piwie. Reasumując: nie doczekamy się piwnego „Martini. Wstrząśnięte, niemieszane”.

O ile tak ze cztery lata temu zżymałbym się na tę myśl, tak dziś zupełnie mi ona nie przeszkadza. Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że niezależnie od tego, czy koncernowe, czy kraftowe: piwo ma być po prostu towarzyszem. Elementem tła, dodatkiem, puzzlem uzupełniającym układankę, składającą się w obraz o nazwie „przyjemność”. Fajnie, jeśli będzie doceniane i jeśli konsument będzie miał wiedzę i jako takie umiejętności, by pokochać te lepsze, ciekawsze produkty. Niemniej nie muszą one wychodzić na pierwszy plan.

Zabierając się za oglądanie nowego serialu wyprodukowanego przez Netflix, „Brew Brothers”, nie liczyłem więc na intelektualną orgię, a po prostu na dobrą rozrywkę, która tym razem otoczona byłaby – zamiast powiedzmy szpitalem, posterunkiem policji, kancelarią prawną, czy hotelem – browarem rzemieślniczym i jego pracownikami.

PIWO

Zacznijmy więc od elementu, na który zwróci uwagę tylko beer geek, a który pozostałe osoby być może nakłoni do mocniejszego zainteresowania się piwem. Pod względem merytorycznym, ujmę to tak, tragedii nie ma. Otrzymujemy raczej gładkie wprowadzenie do świata warzenia piwa: już w pierwszej minucie pada słowo „drinkable”, w drugiej „Reinheistgebot”, w trzeciej „growler”. Później dochodzi do tego „Yakima Valley”, „oksydacja”, „zythology” czy „mashing”. Wszystkie użyte i wyjaśnione całkiem zgrabnie.

W serialu często padają odniesienia do Untappd, co każe przypuszczać, że być może korporacja ta zaangażowała się w merytoryczną część procesu twórczego. Ta czasami jednak kuleje. Pierwszy fakap, jaki wyłapałem, to hasło „wędzony chmiel”, w dodatku padające z ust Adama Rodmana (o bohaterach i fabule więcej w kolejnym punkcie), czyli tego koleżkę, który robi tu za nieomylną skarbnicę wiedzy piwnej (a przynajmniej na taką jest kreowany). Drugi: warzenie dwóch piw naraz na tej samej warzelni. Nie, że jedna warka jest właśnie przepompowywana z whirlpoola do tanka leżakowego, a druga w tym samym czasie zacierana. Obie najzwyczajniej w świecie się gotują. A w tym samym czasie w trzecim naczyniu siedzi koleś, który – ojej – zgubił w nim portfel…

Drażni mnie drobna niekonsekwencja przy okazji pojawienia się browaru St. Joseph’s Abbey, czyli jedynego zakładu Trapistów poza Europą. Sam pomysł z wykorzystaniem tego faktu uważam za świetny, zresztą odcinek numer 4, w którym braciszkowie odgrywają główną rolę, oceniam najwyżej ze wszystkich. Jednak można było zadbać o taki drobny szczegół, jak dobranie odpowiednich habitów: tutejsi mnisi noszą o ile się nie mylę franciszkańskie, ale na pewno nie trapistowskie. Niby pierdoła, ale to właśnie takie nieścisłości potrafią rozwalić atmosferę.

Wynotowałem sobie jeszcze jeden błąd, nazwijmy to, biznesowy. Mowa o scenie, w której lokalny dystrybutor (podobno jedyny w okolicy) decyduje się w końcu zamówić od ekipy 10 beczek, a ta cieszy się, jakby złapała Boga za nogi. Podpowiem więc: 10 kegów to zamawia jednorazowo np. House Of Beer. Takie zamówienie oczywiście cieszy, natomiast umówmy się: jest kroplą w morzu, a nie bramą do raju.

Takich drobnych wpadek pewnie można byłoby wyłapać jeszcze mnóstwo, ale można przymknąć na nie oko. To nie serial dokumentalny, tylko komediowy, więc nie przywiązuję do nich wagi. Cieszy mnie, że ogólnie tematyka procesu powstawania i wyszynku została przedstawiona całkiem nieźle.

FABUŁA

O ile część piwa zasługuje na trójkę z plusem, o tyle fabuła, sposób budowy postaci i gra aktorska to już mocna dwója, albo i jeszcze niżej. Oto poznajemy głównych bohaterów, braci Wilhelma i Adama Rodmanów w chwili, w której po latach ponownie łączą siły, by rozruszać browar założony przez tego pierwszego. Dowiadujemy się, że pewnego razu się pokłócili i nie chcieli mieć ze sobą nic wspólnego, ale w końcu się godzą. Nie do końca jasne są ich motywy – zarówno kłótni, jak i pogodzenia, ale to komedia, nie wymagajmy tu głębi.

Wilhelm to naturszczyk, człowiek, który warzenia uczył się „na ulicy”. Gotuje więc z serca i z doświadczenia. Jest relatywnie spokojny, serdeczny, otwarty. Adam to buc i kuc jednocześnie. Studiował piwowarstwo, ma wiedzę, którą bije pewnie na głowę Marcina Ostajewskiego i Ziemka Fałata razem wziętych. Ta wiedza podkręca jego poczucie pewności siebie, więc zachowuje się jak ostatni dureń, wyrzucając z knajpy ludzi, którzy mieli czelność kiedyś pić piwo na czas. Pięknie to wszystko przerysowane i dość sugestywnie zagrane: słuchając Adama faktycznie masz ochotę sprzedać mu liścia w twarz. Przyznaję: postać, w którą wciela się Mike Castle, to jeden z jasnych punktów programu.

Zarówno bracia Rodman, jak i ich kompanii (wyszczekana Sarah i gapowaty Chuy – serio, tak ma na imię) co i rusz mierzą się z jakimiś „zabawnymi” sytuacjami, związanymi z życiem browaru. A to pleśnieje im młóto na zapleczu, a to źle obliczają akcję marketingową, a to ciężko im się dogadać z lokalnym dystrybutorem. Kiedy indziej próbują negocjować sprzedaż browaru, jeszcze w innym miejscu jadą na festiwal. Walczą też z gangiem motocyklistów gejów-faszystów (tak, dobrze czytacie) w pojedynku na nieistniejącą grę kraftball (czy jakoś tak).

Zdecydowana większość z powyższych sytuacji jest dość irracjonalna, ale na to można przymknąć oko, wszak to – przypominam raz wtóry – komedia. Sęk w tym, że wszystkie perypetie są tu ekstremalnie spłycone, uproszczone do granic zdrowego rozsądku i upstrzone „wybornymi żartami”. Co my tu mamy: w pierwszym odcinku Adam szcza do piwa i – hehe, śmieszne – to piwko bardzo smakuje dystrybutorowi. W czwartym warzy piwo truflowe. Trufle zdobył od braciszków-trapistów. Zgadnijcie, jak przemycili oni te podziemne grzybki do USA? No oczywiście w dupie, kochani, w dupie! xD

Ci sami trapiści szczycą się też bardzo śmiesznym rytuałem wprowadzenia w arkana ich piwa. Otóż delikwent kładzie się na podłodze, staje nad nim trapista z wypiętym tyłkiem, przystawia do niego rurę, a następnie „przelewa” piwo z butelki przez rów do gardła leżącego nieszczęśnika. Boki zrywać, świetna rozrywka!

Ach, nie zapomnijmy, że pracownicy Rodman’s Brewery nasrali też do kadzi! Co prawda zaciernej, ale jednak. I co Omnipollo, głupio ci teraz? xD

Nie chcę robić z siebie intelektualisty, który nigdy nie śmiał się z żartów o „ruchańsku”, pierdzeniu i szczaniu, ale te tutaj są po prostu słabe, żałosne, wzięte z czapy. Co więcej: scenarzysta nie wysilił się na szukanie jakichkolwiek innych perypetii: tu właściwie każdy żart kończy się na ekskrementach. Aktorzy nie za bardzo pomagają w opowiadaniu tych żartów, bo są sztywni jak szklanki w kształcie – zgadliście – penisa, które stają się firmowym szkłem browaru. Acz – jak powtarzają dobrzy reżyserzy – aktor jest tylko gliną, z której to reszta załogi ma ulepić dobry obraz. Miejscowi nie mieli więc nawet szansy pokazać, co potrafią.

Jedyne, co chciałbym pochwalić, to praca operatora kamery. Zabieg z kręcenia scen jednym urządzeniem uważam za ciekawy, a uzyskany efekt dobrze zmontowany, przez co serial ma swoją dynamikę. Propsuję też za kadry, oświetlenie i kolory, bardzo dobrze dobrane do klimatu nowoczesnego tap-roomu.

**

Osiem odcinków, w sumie prawie cztery godziny oglądania. W czasach kwarantanny można to uznać za niewiele i pozwolić sobie na obejrzenie jednym okiem, w chwili bardzo ważnego leżenia na łóżku, albo prasowania z nudów skarpetek. Jeśli jednak macie oznaczone inne pozycje w „Mojej Liście” na Netfliksie, bez wahania odpuśćcie „Brew Brothers”, a mnie pozwólcie zostać Chrystusem, który umęczył się za Was. Wy już nie musicie.

(Visited 565 times, 1 visits today)

3 komentarze na temat “Obejrzałem „Brew Brothers” – Wy już nie musicie [Recenzja]

  1. Rzetelna recenzja.
    Golnę za twe zdrowie – 4 cenne godziny zaoszczędzone.
    Jak do tej pory tylko Narcos (wszystkie sezony i odcinki) były warte poświęcenia kilku zarwanych nocy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *