Małe co nieco na jesienną zadumę. Częściej na smutno, czasami na rock’n’rollowo, zawsze przyjemnie.
MGŁA
„Age of Excuse”
Nie wiem, jak to u Was bywa, ale ja black-metalu (ale i gatunków pokrewnych, z blackgaze na czele), słucham głównie z powodów dźwiękowych. Podoba mi się atmosfera tej muzyki, pewna powtarzalność, ale i poszerzanie granic definicji stylu. Piszę o tym wszystkim, ponieważ Mgła nie mieści się w moim „głównie”. Ba, nawet nie byłaby w stanie, gdyż muzyka M. i Darkside najzwyczajniej mnie nuży. A może inaczej – nużyłaby bez tekstowego kontekstu. Krakowianie nie gadają o szatanach, darciu Biblii i chodzeniu po obrazach Matki Boskiej. Raczej rozprawiają się z obrazem społeczeństwa. Upadłego, brudnego, egoistycznego, zakłamanego, dążącego do samozagłady. O tym jest właśnie sześć wałków umieszczonych na „Age Of Excuse”. Jeśli więc sięgniecie po ten krążek, nie zapomnijcie rozłożyć książeczki z tekstami lub odgrzebać ich z neta. Dopiero wtedy można w pełni zrozumieć kunszt duetu i pojąć, dlaczego jarają się nim nawet na Pitchfork.
TIDES FROM NEBULA
„From Voodoo to Zen”
Na dokładnie przeciwległym końcu tęczy stoi – aktualnie – tercet Tides From Nebula. Panowie wymalowują dźwiękami najbardziej pogodny album w swoim dorobku (bardziej nawet od rozświetlonego „Eternal Movement”). Nie ma tu jednak mowy o popelinie, raczej pozytywne emocje pochodzą od ukojenia, spokoju, doświadczenia, pewności siebie. Dużą rolę w takim odbiorze piątego długogrającego materiału ziomów z Warszawy ma elektronika, wpuszczana do twórczości TFN od drugiej płyty, ale tutaj umoszczona jak na kanapie. Wnosi ona sporo światła i przestrzeni do poczynań składu. Mnie najbardziej podoba się w otwierającym całość „Ghost Horses” (mój nowy numer jeden wśród otwieraczy płyt Tidesów!), który pięknie „narasta” za sprawą ambientowych pejzaży, by wybuchnąć pod postacią tłustych motywów gitarowych. Prosto w moje serduszko trafia też spokojne i majestatyczne „Nothing to Fear and nothing to Doubt”, które z powodu efektów gitarowych a la Edge i elektroniki, która mogłaby wyjść spod palców Davida Lanois, spokojnie poradziłaby sobie jako post-sciptum do… „The Joshua Tree” U2. To komplement. 😉
WEAR YOUR WOUNDS
„Rust of the Gates of Heaven”
Trudno nazywać mnie oddanym fanem Converge, nic więc dziwnego, żem przeoczył poboczny projekt frontmana zespołu, Jacoba Bannona. Wear Your Wounds to totalne zaprzeczenie stylu głównego składu wokalisty (i jak się okazuje – multiinstrumentalisty). Tam jest głośny, rozkrzyczany niczym podlotek, który wymachując rękami chce zwrócić na siebie uwagę. Tutaj pan Jacob jest wyciszony, spokojny, rzekłbym – dorosły. „Mercifully” to fortepianowa miniaturka, podbita dźwiękami kwartetu smyczkowego, która zaczyna krążek i każe spodziewać się ambientowych plam przez najbliższą godzinę. Nic z tych rzeczy. Już w numerze tytułowym Bannon prowadzi nas w kierunku post-metalu i sludge, by później meandrować po tych wszystkich stylach. Raczej dostojnie, bez gwałtownych ruchów, swobodnie przeskakując z dźwięku na dźwięk. Ciekaw jestem, co też muzyk urodzi po powrocie macierzystej kapeli.
CULT OF LUNA
„A Dawn To Fear”
Zawsze mnie wkurzało, gdy jakiś recenzent pisał o danej płycie, że „to zespół XYZ w pigułce”. Niemniej to określenie pasuje do „A Dawn To Fear” jak ulał. Ten album podsumowuje wszystkie inspiracje CoL. Zaczyna się od powrotu do sludge’owych korzeni (pozdrawiam miłośników „Salvation” i „Eternal Kingdom”), by przejść do postmetalowych fascynacji rodem z „Vertikal” i „Mariner”, czyli dwóch ostatnich wydawnictw Szwedów. Z tego tygla udaje się także wyłowić wyraźne inspiracje Pink Floyd czy King Crimson, które prowadzą Cult Of Luna na art-rockowe salony, a także ból istnienia a la Ulver – w tej materii posłuchajcie pierwszej części utworu tytułowego, który spokojnie mógłby znaleźć się na płycie „Shadows Of The Sun” Norwegów. Żebyśmy się jednak zrozumieli: „A Dawn To Fear” to nie jest kopalnia zgranych tematów, a nowa jakość, która udowadnia, że muzycy z Ulmea to po prostu artyści pełną gębą.
TORCHE
„Admission”
Na sam koniec wracamy do bardziej radosnych dźwięków, choć przecież też wychodzących ze świata sludge’a i stoneru. Torche, czyli załoga, która na przełomie lat 2004/2005, razem z Red Fang i Black Tusk stworzyła drugą falę stoner-metalowych kapel, garściami czerpiących z dokonań Clutch, przemielonych przez brud Mastodona, po raz kolejny torpeduje nas kanonadą świetnych riffów i wpadających w ucho refrenów (Steve Brooks to jeden z niewielu wokalistów z nurtu, którego głos bardzo mi się podoba). Potrafią przywalić rozpędzonym niczym japoński ścigacz „From Here”, by chwilę później jechać majestatycznie na Harleyu („Slide”), albo podróżować wzdłuż plaży na tle zachodzącego słońca, sadowiąc zadek na motocyklu turystycznym (tytułowe „Admission”). Lawiruję pomiędzy dwuśladowymi porównaniami, ponieważ najnowszy krążek Torche uosabia dokładnie to samo, co one – wolność. I tejże wolności Państwu życzę.