Rzecz o odcięciu zasilania i próbie ponownego wsadzenia wtyczki do gniazdka.
**
– Po cholerę to piszesz? – takie pytanie zadałbym sobie jeszcze jakieś pół roku temu. – Nie powinieneś mówić o swoich emocjach. Nikogo to nie interesuje. Musisz sobie poradzić z tym sam.
Chęć radzenia sobie ze wszystkim samemu była moim największym błędem w życiu. Doprowadziła do wewnętrznego zjazdu, do niszczenia relacji, do braku sił do robienia czegokolwiek. Dlatego po tym, co przeszedłem i co wypracowałem w ciągu ostatnich miesięcy dochodzę do wniosku, że jeśli mam ochotę podzielić się z Wami tym, o czym zaraz napiszę, to po prostu powinienem to zrobić. Niezależnie od reakcji. A nuż komuś ten tekst pomoże?
**
To chyba nie była depresja (?). Nie miałem typowych stanów manii i zjazdów. Nie myślałem o samobóju. Nie bałem się ludzi. Po prostu odłączono mnie od prądu i kompletnie nic mi się nie chciało, nie miałem energii na żadne działanie. I jeszcze ten wewnętrzny głos, który podpowiadał: – Zjebałeś. Jesteś do niczego. Nic nie umiesz. Nie jesteś wart tego, co masz.- I co z tego, że racjonalnie podchodząc do tematu wiedziałem, że to bzdura, skoro poczucie porażki oraz tryb „albo będę idealny, albo nie będzie mnie w ogóle” nie dawały mi spokojnie żyć?
2014-2016
W praktyce wszystko zaczęło się w czasie, gdy mieszkałem we Wrocławiu – 4-5 lat temu. Choć tak naprawdę później zorientowałem się, że taka konstrukcja wzięła się z dzieciństwa, o czym za chwilę. Z Wrocławia wyjeżdżałem zdruzgotany, gdyż osoba, której najbardziej w życiu ufałem zdewastowała moje poczucie własnej wartości i moje zaufanie do ludzi. Teoretycznie nie wydarzyło się nic, co nie spotkałoby innych osób. Jednak w połączeniu z moją psychiką oraz faktem, że nie spodziewałem się zdrady, totalnie rozłożyło mnie na łopatki.
Do pieca dołożył mi mój styl pracy. Zdalne tłuczenie w klawiaturę z ciemnego pokoju w Krakowie wyssało ze mnie energię. Codzienne wstawanie było koszmarną walką z własnym ciałem. Dreszcze, do niczego się nie nadajesz, brak mocy do zmienienia czegokolwiek, jesteś chodzącą porażką. Oczywiście nic z tym nie robiłem, bo przecież nie mam prawa ludziom zawracać głowy swoimi sprawami…
Jedynym, co choć trochę mnie ratowało, był blog i zainteresowanie piwem. Każdego dnia z utęsknieniem wypatrywałem godziny 16:00, by wreszcie móc wystawić nos poza mieszkanie. W końcu trochę się przełamałem i stałem się ekstremalnie aktywny na tym polu. Jeden tekst dziennie, jazda na większość festiwali, wykłady. To wszystko choć na chwilę pozwalało mi zapomnieć o jesteś nikim.
2017
Aż wreszcie przyszedł 2017 rok i w dosłownie miesiąc wszystko się zmieniło. Najpierw doszliśmy do momentu, w którym mogłem dołączyć na pełen gaz do Brokreacji i rzucić dotychczasową pracę. Ten fakt literalnie uratował mi życie. Następnie pojawiła się Ona. Nie wierzyłem, że 11 lat później moje licealne zauroczenie stanie się ciałem. Wydawało mi się więc, że wyszedłem na prostą, że teraz już będzie z górki. Że cały koszmar przeszłości po prostu się rozpłynął i już nie będę miał z nim problemu. Nic bardziej mylnego.
Nie minął kolejny miesiąc, a w mojej głowie ruszył pociąg myśli: nie jesteś jej wart, nie masz szans, nie dasz rady, jesteś nikim, spierdolisz to. Oczywiście nikomu o tym nie powiedziałem, do nikogo nie poszedłem po pomoc. To przecież totalnie niemęskie, a przy okazji irracjonalne i kompletnie oderwane od zdrowego rozsądku. Teraz już wiem, że emocje absolutnie nie idą w parze z rozumem.
Wewnętrzne poczucie, że jestem beznadziejny i zaraz coś na pewno spieprzę, narastało z każdym tygodniem. Pewność siebie, naturalność, luz topiły się w nie dasz rady, nie jesteś godzien, musisz być idealny, albo giń. Jasne, były chwile, gdzie na chwilę o tym zapominałem, że stawałem przed lustrem i widziałem, że ciągle jestem tym gościem, który z piersią dumnie wypiętą stawał na scenie, dowodził tłumem, zbijał piątki z idolami dzieciństwa i świat leżał u jego stóp. Ale to tylko na chwilę. Później wracało jesteś nikim.
2018
Problem w tym, że była nas dwójka życiowych popaprańców. Ona miała inne problemy, ja inne, wszystkie – jak się miało okazać – będące miksem doświadczeń związkowych i dziecięcych zawirowań, o których w ogóle wcześniej nie myślałem. Zamiast powiedzieć sobie „dość”, choćby na chwilę, by finalnie uratować temat, człowiek brnął w to bardziej, tracąc energię, wypalając radość, grzebiąc przyjaźń i coraz częściej wsiadając na konia o nazwie jesteś zerem, do niczego się nie nadajesz, spierdoliłeś.
Bezsensowna próba walki na ślepo, bez pomocy z zewnątrz oczywiście do niczego nie doprowadziła. W końcu, po totalnym rozładowaniu baterii w mózgu i sercu, powiedzieliśmy sobie „pas”. Początek okresu po był powtórką z 2015 r. Dreszcze, gnicie w łóżku, brak chęci do czegokolwiek. Nie, jak napisałem wcześniej, samobój absolutnie nie chodził mi po głowie, bo uważam to rozwiązanie za frajerskie, ale nie da się ukryć: w owym czasie nie pogniewałbym się na Górę, gdybym jutro rano po prostu się nie obudził.
Aż wreszcie któregoś dnia, widząc w lustrze rosnący brzuch, wory po oczami i niedogolone policzki, powiedziałem po raz pierwszy w życiu na głos: „Potrzebuję pomocy.” Napisałem wtedy do Filipa z Brokreacji, który zna cały Kraków, by pomógł mi ogarnąć jakiegoś psychoterapeutę. To była pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy. Druga, w tym samym momencie, nakazała zrobić sobie miesiąc przerwy od alkoholu (co pewnie część z Was dobrze pamięta). Dzień później miałem już dwa kontakty do specjalistów, a kolejnych pięć dni potem siedziałem na fotelu w zacisznym mieszkaniu blisko centrum Krakowa i mówiłem panu P., że nie jest dobrze z moim łbem. Że racjonalnie to ja to wszystko ogarniam, ale po prostu jestem kłębkiem nieuwolnionych emocji i muszę coś z tym robić.
Terapia psychodynamiczna
Zaczęły się miesiące walki, o odzyskanie energii i poznanie siebie. Raz w tygodniu rozkładałem się na kozetce i jechałem z koksem. P. nie mówił za dużo. Czasami zadawał pytanie „dlaczego?” (tak się zachowałem), „czy aby na pewno było tak, jak mi się wydaje?”. I najważniejsze: „czy mówiłem jej (w to miejsce można wstawić dowolną osobę) o tym?”. Odpowiedź zawsze brzmiała: „nie”. Nie, bo bałem się odrzucenia, niezrozumienia, albo tego, że się wygłupię. Przecież nie wolno mi mieć takich emocji.
Zaczęliśmy rozbierać wszystko na czynniki pierwsze. Doszliśmy m.in., że ja nigdy nikomu nie mówiłem o emocjach. Nie mówiłem rodzicom, bo najpierw tatko chorował, by finalnie umrzeć. Nie mówiłem mamie, bo ona przecież miała tyle innych rzeczy na głowie. Nie mówiłem przyjaciołom i kolegom, bo w sumie nikt tego nie robił, a w ogóle to przecież głupie tak gadać o tym, czego się boisz i co cię złości.
Tja… 30 jebanych lat duszenia w sobie każdej, najdrobniejszej emocji. Do tego postawa, która przy okazji mi się wkręciła, że muszę być idealnym wszystkim: synem, uczniem, chłopakiem, pracownikiem, kochankiem, wokalistą, blogerem. Bo jak nie będę, to stanie się to, co choćby we Wrocławiu: najważniejsza osoba w moim życiu odrzuci mnie i skrzywdzi najbardziej jak można. Oczywiście nie byłem idealny w żadnym z powyższych części życia…
Panu P. długo zajęło dobranie się do mojej psychiki. Na jednym z pierwszych spotkań powiedział mi, że jestem najinteligentniejszą i najbardziej elokwentną osobą z jaką miał do czynienia. I to nie był komplement. Ja podświadomie grałem z nim w grę, by tylko nie okazać emocji: wzruszenia, lęku, złości. Sypałem wielokrotnie złożonymi zdaniami jak z rękawa. Dygresja stała się moim drugim imieniem. Ale w końcu zażarło.
To był moment, w którym dobrałem się do tej emocji, której nigdy, przenigdy z siebie nie uwalniałem. Do gniewu. Do krzyku. Do sypania kurwami na tych wszystkich, którym nie miałem odwagi powiedzieć w twarz o tym, co czuję. Do wyrzucenia z siebie, że to wcale nie jest tak, że jestem wszystkiemu winny. Że problem zawsze stoi po dwóch stronach relacji, ale ja – bojąc się odrzucenia – wolałem dusić go w sobie i spalić się wewnętrznie, zamiast go rozwiązać.
Po jednym ze spotkań, jakoś miesiąc temu, pojechałem do lasu. I zacząłem się drzeć na całe gardło. Primal scream – tak to się chyba nazywa. Po kilku minutach wrzasku, wysypały się ze mnie inne emocje: najpierw płacz, a później radość, śmiech. Poczułem spokój po raz pierwszy od ponad pięciu lat! Coś wreszcie we mnie kliknęło.
**
Nie wiem, czy to chwilowe, czy to już tak zostanie, czy faktycznie po miesiącach terapii połączyłem kropki, zdałem sobie sprawę ze źródeł problemu i na stałe przestałem się bać. Przekonam się o tym pewnie w ciągu najbliższych miesięcy. Jednak wreszcie znów poczułem energię. Znowu mi się chce. Znów chętnie siadam do komputera, by napisać tekst na bloga, którym przez te ostatnie tygodnie po prostu rzygałem.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ po pierwsze tego potrzebowałem. To coś jak coming out, który jest jakby spięciem klamrą całej terapii. Po drugie chcę przekazać osobom, które zmagają się z podobnymi problemami, że najważniejszy jest drugi człowiek. Samemu nie ma opcji sobie z tym poradzić. Pewnie nie wszystkim pomoże psychoterapia, ale z pewnością warto spróbować i tej techniki.
No i najważniejsze: nie ma głupich emocji. Warto nauczyć się o nich mówić, zamiast dławić się nimi i rozpadać na kawałeczki. Na szczęście nawet najbardziej roztrzaskaną duszę można posklejać. Trzeba tylko wyciągnąć rękę po pomoc.
Soundtrack: utwór promujący ostatnie dwa wydawnictwa This Will Destroy You prawdopodobnie najlepiej oddaje mój stan ducha po przeżyciu ostatnich miesięcy…
brawo Jerry!
Dzięki!
Szacun za odwagę
Dziękuję. 🙂
Dobry tekst!
Gratuluję i… dziękuję.
Trzymaj się!
Dzięki – pozdrawiam. 🙂
Myślę sobie, że to była depresja, man. Nie ChAD, bo tam są manie i doły.
Trzymaj się. Ja też mam za sobą długą terapię, wspartą też nieco odpowiednimi produktami farmaceutycznymi. To, co opisałeś, absolutnie nie jest mi obce.
Cieszę się, że się przełamałeś i dałeś sobie szansę. Nie ma się czego wstydzić. Im więcej będzie się o tym pisać, tym więcej ludzi zrozumie. I może tym mniej zdecyduje się na samobóje albo zamykanie się wsobnie.
Trzym się Jerry. DoZo na festiwalach.
Dzięki za ten komentarz i do zobaczenia!
Nie ma nic lepszego jak możliwość wyrzucenia z siebie wszystkich złych emocji. Trzymaj się i powodzenia w wychodzeniu na prostą, fajny z Ciebie gość i dobrze się Ciebie czyta.
Dzięki wielkie. 🙂
Ja ze swoimi problemami psychicznymi też się długo męczyłem sam, ale moja dziewczyna namówiła mnie na wizytę u psychiatry. I dziś jestem szczęśliwy 😀 Warto o tym otwarcie mówić, dzięki za tekst!
Dzięki za ten wpis, nie spodziewałem się go w takim miejscu!
Nie dalej jak wczoraj zgadało nam się z Żoną przy okazji celebrowania kolejnej rocznicy, że patrząc na to jaki bagaż doświadczeń każde z nas wyniosło z domu, mieliśmy to nieprawdopodobne szczęście, że w jakiś niepojęty sposób potrafimy uzupełniać nasze dysfunkcje pozytywnymi cechami drugiej strony. Wydaje się, że każde z nas, bez drugiej połówki, w najlepszym razie skończyłoby na kozetce psychoanalityka tak jak Ty.
Mieliśmy dużo szczęścia ale też chyba dużo pracy włożyliśmy w te emocje, które są miedzy nami mimo upływu czasu – bez nich nie byłoby nas, jak sądzę. I dlatego tak sobie te emocje cenimy, pewnie, że najlepiej jak są pozytywne, ale i tych negatywnych nie można w sobie dusić… to banał… wiem… żadne odkrycie… ale sam widzisz jak czasami trudno do niego dojść.
A na marginesie spytam wprost, bo strasznie mi to pasuje do opisu Twojego świata… taki modelowy przykład z książki mi z tego wychodzi DDA? „Bohater”?
Hej, dzięki za ten komentarz – winszuję wsparcia i wzajemności.
PS. nie kleję skrótu „DDA”. 🙂