Dziś wyjątkowo zapraszam Was nie na swój tekst, a na gościnny wpis znanego obieżyświata Piotrka Pokory. Przeczytacie o jego ostatnich podróżach oraz o tym, dlaczego rozstaje się z pisaniem.
***
Jak wiadomo w życiu bywa tak, że czasem lądujesz w państwach, do których za bardzo nie ciągnie, bo nie ma niczego. To coś „niczego” bywa definiowalne na wiele sposobów, najczęściej w moim przypadku bywała to kwestia ciekawych miejsc piwnych. Niestety człowiek starzeje się i w pewnym momencie zaczyna stwierdzać, że na wyjazdach lepiej się skupić na rzeczach przyjemniejszych, a piwo pozostawić jako mały dodatek.
Ten szlachetny motyw przyświeca mi od jakichś dwóch lat, bardzo sobie go chwalę i polecam, niczym Adam Małysz pewne produkty. Dziś skupię się na dwóch miejscach, a będą przeważać zdjęcia krajobrazów. Zdjęcia nie oddają nawet jednego procenta ogromu tych miejsc, malowniczych widoków i fantastycznej natury. Dziś opowiem Wam o dwóch miejscach, które naprawdę warto odwiedzić. Banff w Kanadzie i Innsbruck w Austrii.
KANADA
Zacznijmy od Banff, które jest bardziej znane jako mała miejscowość turystyczna kilkadziesiąt mil od Calgary. Miałem okazję spojrzeć na Calgary w przelocie, ciekawe i nowoczesne, a najbardziej zaskoczył mnie kompleks skoczni narciarskich nieopodal lotniska. To trochę zaburzyło mój pogląd dotyczący zdewastowanych skoczni olimpijskich, więc warto być pozytywnie zaskoczonym.
Banff to miasto znane z narciarstwa, 8 tysięcy mieszkańców i kosmicznych cen. Nikogo nie dziwi, że nocleg potrafi kosztować jakieś 400 dolarów kanadyjskich za dobę, a bilet lotniczy w sezonie w okolicach 1200 euro najtańszym możliwym przewoźnikiem, jakim jest Air Canada. Muszę jednak przyznać, że linia jako taka jest dość słaba (poza B787 Dreamliner), a na pokładzie serwują Molsona Canadian Lager. Nawet Warsteiner w lokalnych liniach lotniczych smakuje lepiej, choć teraz jest dostępny tylko w butelkach 0,25l. Warto poruszać problemy wykształconych ludzi z wielkich miast.
W każdym razie Kanada przywitała mnie siarczystym mrozem, śniegiem po okolice miejsca siedzenia i bajecznymi krajobrazami. Mój kolega, z południowych Włoch, przyznał, że przy przejściu 200 metrów poczuł, jak zaczyna mu odmarzać dupa. Coś w tym było, bo jednak -39 stopni Celsjusza stanowi wyzwanie nawet dla mnie. Dlatego warto inwestować w kalesony na starość.
Po ponad 2h jazdy autobusem dotarliśmy do Banff, malowniczej miejscowości otoczonej potężnymi górami. Ze względu na głód i fatalne jedzenie w Air Canada, udaliśmy się do centrum na lokalne rarytasy, a takim przysmakiem jest burger z mięsa łosia. Jak dla mnie trochę za suchy, ale kolejne doświadczenie kulinarne zaliczone. Moim celem wieczoru, piwnym celem, był Banff Ave Brewing, czyli lokalny brew-pub. Oczywiście, mój brak zrozumienia świata wskazywał, że o godzinie 7.00 w sobotę nie będzie nikogo, bo w 8 tysięcznym mieście wszyscy poszli spać. Niestety kolejka na stolik w okolicach 50 minut zmusiła mnie do kupienia butelki na wynos, a wybór padł na Banff 500 Triple IPA, czyli piwo uwarzone z okazji 500-tnej warki browaru. Triple IPA o mocy 10,5% było świetnie ułożonym piwem, z wyraźną sosnowo-cytrusową goryczką, i w dodatku w którym moc była na trzecim planie. Bardzo dobre piwo, dzięki niemu przespałem całe 4 godziny. No tak, jednak z wiekiem kwestia radzenia sobie z jet-legiem nie ulega polepszeniu.
Następny dzień stał pod znakiem sklepów. Piwnych sklepów, żeby była jasność. W Kanadzie przepisy alkoholowe są bardzo różne, bardzo głupie, a czasem aż za bardzo restrykcyjne. Na szczęście Alberta jakoś funkcjonuje bez żadnych udziwnień i patologii, więc bardzo mnie to cieszy. Zasadniczo mamy Townhouse Liquor i Liquor Depot, czyli brzmi dokładnie jak nic. Wybrałem się do Townhouse Liquor, z kompletnym brakiem przekonania. Niesłusznie, bo to co zobaczyłem na półkach raczej wprawiło mnie w osłupienie. Trochę lokalnych piw z Kanady, w szczególności RISy leżkowane w beczkach, piwa z fantastycznymi etykietami z Postmarka, lokalne piwa z FernieBrewing i Big Red Rocka oraz kilka innych. Ceny w okolicach 8-10 dolarów kanadyjskich za butelkę 0.650l i za 0.750l, więc – bardzo sensowne. Nie oszukujmy się, jest trochę drożej niż w Europie.
Oprócz piw zupełnie lokalnych, przyszedł czas na półki z piwami amerykańskimi. Kilkanaście piw ze Stone’a, w tym próbowane przeze mnie Pataskala Red XIPA, czy HiFI+LoFi Mixtape, ostatnio mocno wyhajpowanego w Polsce Cascade Brewing, aż w końcu przechodzimy do Deschutes i Evil Twina. Mając do wyboru Imperial Biscotti Break za 19 dolarów kanadyjskich oraz Black Butte XXVIII za 28 dolarów kanadyjskich, zdecydowałem się na to drugie. Przejdźmy zatem do tego, co powinno być nazywane piwem świetnym (w języku polskim równoważne z przekrętem, sztosem), bo takie Black Butte jest. W aromacie wanilia z beczką, sporo nut torfowych, ciemna gorzka czekolada i nuty palone, w smaku dochodzi kakao i wyraźne nuty pomarańczy, bardzo gładkie i złożone. Nie jest to piwo łatwe i chyba rozumiem, dlaczego jest tak uznawane. Przypomnę, że piwo to jest w Top 50, a dokładnie na 13-tym miejscu, w Imperial Porterach na RB. Piwo kompletne. Na ten moment nie widzę w Polsce potencjalnego browaru, który mógłby się zbliżyć do tego poziomu, a piwo nie posiada noty 4.27, tylko skromne 4.02.
Niech to o czymś świadczy, za chwilę przejdę do jeszcze większego strzału, czyli do Big Bad Baptist z EpicBrewing. To piwo deklasuje kompletnie i pokazuje jak daleko polskim browarom jest do poziomu nawet średnich RISów – pomijam hajpowanie biznesowe przez pewne osoby jedynego Samca Gamma.
Nauczony doświadczeniem i niestety skażony patrzeniem na świat przez długowłosego mikołowskiego Pocahontas, czyli Kubę Niemca, wybrałem się do Banff Ave na przegląd piw na kranach, bo jako brew-peb powinni prezentować jakikolwiek poziom, a przynajmniej takie miałem oczekiwanie po Triple IPA. Na sześć piwo trzy było bardzo przyzwoite, a trzy były fatalne, znakomity rozkład normalny, taki mój ulubiony. Smashed IPA, czyli po prostu IPA, było bardzo smaczne, bardzo sensownie palony i lekko kwaskowy dry stout, i na sam koniec bardzo stylowy cream ale. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby brew-pub uwarzył z własnej nieprzymuszonej woli piwo w takim stylu, w dodatku na bardzo wysokim poziomie. Ktoś powie, a panie toż to jest taka nuda, jak stąd do Limanowej, no ale ja akurat takie rzeczy lubię i potrafię zrozumieć, jak ktoś zrobi to na odpowiednim poziomie.
Nieporozumieniem były piwa skarpetkowe, tj. APA, Belgian Ale, i Wheat Ale. Po prostu żenada, ale to chyba problemy ze starym chmielem, jak i z naiwnymi klientami, bo czegoś takiego nie da się pić. No ale na 7 piw 4 uznaję za bardzo przyzwoite, to całkiem niezły wynik. Chyba.
Kolejnym razem wyprawa do centrum zaprowadziła mnie do sklepu mumero due, czyli do Liqour Depot. Po przeleceniu się po dziale piwnym nagle dostałem objawienia. Epic Brewing Big Bad Baptist, ostatnia butelka, jedno z najbardziej nagradzanych piw z USA, Top 50 na świecie według RB. Gdy byłem w Salt Lake City u Kevina Cromptona, to pamiętam jak mi o nim długo opowiadał i było trochę smutno, jak kotu ze Shreka, że nie miał ani jednej butelki na stanie. Nawet dla samego siebie, bo jak wiadomo, szewc w dziurawych butach chodzi. Kupiłem, zapłaciłem 28 dolarów kanadyjskich, radość jak z rozdartej stówki PLN, lecę do hotelu, obym się nie wypieprzył na tym lodzie i w tych zaspach po odwłok, bo będzie płacz i zgrzytanie zębów. Na szczęście duch kraftu czuwał nad mą drogą, broniąc przed niedźwiedziami i łosiami, oraz innymi zwierzętami.
A propos, zobaczyć łosia z porożem wielkości maski BMW 320, robi wrażenie. W pewnym momencie nawet zacząłem żałować, że zjadłem burgera z mięsa łosia, ale na szczęście fakt ten nie wyszedł na jaw, nie zwróciłem zainteresowania stada. Na szczęście. Dzień przed wylotem, w końcu, zabrałem się za BBB. Otwierając butelkę dostałem strzała od ilości wanilii, beczki i kawy. Nie ordynarnej Kaffee Pryma znanej z polskich produkcji, w szczególności tej od Artezana, tylko mocno owocowej, złożonej, przypominającej mi kawy afrykańskie. W smaku poezja, super gładkie, mocno zbalansowane, kawa, gorzka czekolada, palone słody, wanilia, beczka. Gra i trąbi zespół Kombi. To najlepsze piwo jakie piłem do tej pory, na około 4000 piw kraftowych. Zrobiło na mnie wielkie wrażenie, bo widać było, że zostało zaprojektowane, a nie zrobione. Bardzo cenię sobie takiego typu podejście.
Dwa piwa podczas wyjazdu, Black Butte i BBB pokazały dość brutalnie jak daleka droga jest jeszcze przede mną i jak bardzo mało w piwowarstwie widziałem. To cieszy, mam nadzieję wrócić, pewnie za rok, i spróbować czegoś nowego, jeszcze bardziej zaskakującego. Spróbowałem tylko kilkanaście piw, bo jak wspomniałem, skupiłem się na oglądaniu tego co było dookoła, a było tego sporo. Warto przyjechać, warto zobaczyć, warto rozmawiać. Czy jakoś tak.
INNSBRUCK
Po niecałym tygodniu udałem się do Suedtirolu we Włoszech, w którym, na szczęście, wszyscy mówią po niemiecku. Bardzo miłe to przeświadczenie, że wszędzie zostaniesz zrozumianym. Jakość piw lokalnych była tak podła, że wszystkie wylałem do zlewu po 5 sekundach, więc skupiłem się, kolejny raz, na widokach. A były fantastyczne, aż te z nieba leciały.
Widomym jest, że jednak po dwóch tygodniach rozbratu ze światem trzeba było odwiedzić jakąś sensowną miejscówkę, a wybór padł na Tribaun w Innsbrucku. Tak, bo rzuciło mnie do Austrii, a bardziej linie lotnicze mnie tam rzuciły. Trzeba przyznać wprost, jedno z najładniejszych miast w Europie, wspaniałe połączenie zabytkowej architektury z górami, a dodatkowo lokalna kuchnia. Dziwaczna, ale bardzo smaczna, czyli tak jak lubię.
Wróćmy do Tribaun. Jest to jedno z najwyżej, jeśli nie najwyżej, ocenianych miejsc w całej Austrii. Miejscówka założona przez lokalsów i amerykankę. Albo jakoś tak, trochę to skomplikowane jest. Nie dziwi mnie to jednak, że pomysł na miejsce ma sznyt zachodni. Miejsce w podziemiach, pub ze sklepem, w którym można było kupić kilka bardzo ciekawych piw z Cantillona, o które lambici pewnie nawet by się pochyliły.
Podczas mojego pobytu w Innsbrucku trafiłem na Bevog Austria Tour 2017, czyli kranoprzejęcie Bevoga. Akurat miałem okazje ich osobiście spotkać w Monachium rok wcześniej, więc wydał mi się ten zbieg okoliczności całkiem sympatycznym. Na kranach było 11 piw z Bevoga, przy czym moce pubu są chyba na około 20 kranów. Pełny repertuar, w tym nowość jako Passion Beer w kooperacji z włoskim Lambrate, czyli DIPA z marakują. Spróbowałem pięciu piw: Ond w świetnej formie, Smoked Pils z serii Who Cares okazał się za mało wędzony, za słodki i za mało intensywny, nowość kooperacyjna okazała się jednak bardziej APA niż DIPA, z bardzo fajnie wyczuwalnym owocem i wysoką pijalnością, ale jednak wieczór należał do Who Cares Yellow Snowball, który miał być Hoppy Triplem, albo Belgian Strong Ale, a tak naprawdę to była Belgian IPA.
Zwał jak zwał, piwo było bardzo dobre, mocne nuty cytrusowe, sporo fenoli, w smaku półwytrawne, dobrze schowany alkohol, bardzo dobra pijalność, nawet za wysoka. Warto raz na jakiś czas napić się bardzo dobrych piw. Jest jednak jedno pewne „ale”, ceny. Średnia cena 0,3l piwa to 5.30 euro, a kooperacja była nawet za 6.30 euro. Przegięcie pały, nawet jak dla mnie. Oczywiście cenię sobie poziom browaru, ale to jednak są piwa do gadania, nie sztosy-przekręty.
POŻEGNANIE
Jak śpiewał Mieczysław Fogg, Ta ostatnia niedziela dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy na wieczny czas.To mój ostatni wpis w tematyce około piwnej, ostatnia relacja, ostatnie kilkaset zdań. Zawsze w jakiś sposób należy się pożegnać, a dziś zrobię to słodko-gorzko.
Myślałem o tym, żeby zrobić wpis podsumowujący moje przemyślenia na temat polskiej sceny kraft, które są dość bardzo gorzkie, bo niestety rozmawiam z wieloma osobami z branży, właścicielami sklepów, piwowarami, blogerami i zazwyczaj zbiera mnie na skręt kiszek. Bo kraina mlekiem i miodem płynąca nie różni się niczym od najbardziej patologicznej branży w kraju, tylko przyświecają jej bardziej górnolotne hasła. Tylko wierzchołek góry lodowej został wskazany przez Kubę Niemca, który to dość delikatnie nie poruszył kwestii nazwisk stojących za pewnymi działaniami i trochę go rozumiem, bo to nic na końcu dnia nie zmienia i nie zmieni.
W moim przypadku czarę goryczy przelało kilka dyskusji na Jepiwce, bo jednak mam to do siebie, że nie godzę się z kompletną głupotą dyskutujących, a w szczególności, gdy głupota ta wynika z kwestii biznesowych.
Od kilku tygodni dodatkowo jesteśmy karmieni jakimiś bzdurami o tym, że jak piwo wygląda, to jest sztosem, albo jak etykieta kosztowała 6 zł, to piwo powinno kosztować co najmniej 50 zł. Logika jest w tym taka, że jej nie ma, ale przecież nikomu to nie przeszkadza. Nie przeszkadza również argumentowanie, że piwa drogie są z korzyścią dla kupujących, bo dzięki temu więcej osób ich spróbuje i jeszcze sam duch kraftu nie wie co dokładnie. W szczególności, że na tzw. sztosy polskiego kraftu ludzie się zapisują tygodniami, miesiącami (?!) wcześniej i tak naprawdę ja nie rozumiem na czym polega te prawo ekonomii, o którym tak ciągle się wspomina.
Pogwałt logiki jest na takim poziomie, że nawet w socjalizmie takiego czegoś nie dałoby się wymyślić. Podnosimy ceny dla Was, zapisani na listy kolejkowe, żeby pozostali mogliby kupić to piwo, o ile byliby w kolejce. Ależ to jest pyszne. Zatem od dziś, oficjalnie, jak mawia klasyk „do zobaczenia, obyśmy się więcej nie zobaczyli”.
Tekst i zdjęcia: Piotr Pokora